Z PAWŁEM MARSZAŁKIEM, właścicielem wydawnictwa C&T z Torunia, w którym ukazało się już blisko 750 książek – o plusach i minusach biznesu wydawniczego w Polsce rozmawia Mariusz Załuski.
Chyba to będzie optymistyczna rozmowa… Niedawno opublikowano raport wyników czytelnictwa książek w Polsce – okazuje się, że wreszcie zaczęło ono rosnąć. 43 procent badanych zadeklarowało, że w minionym roku przeczytało co najmniej jedną książkę. To najwięcej od 10 lat.
Z tym optymizmem, to tak do końca bym nie szalał.
Bo to tak naprawdę deklaracje?
Raz, że to deklaracje, dwa, że z tego raportu wynika też, że więcej niż 7 książek rocznie czyta już znacznie mniej osób.
8 procent.
I skupmy się na tej grupie, bo szczerze mówiąc dla rynku znaczenie ma właśnie tylko te 8 procent. Na szczęście dzięki tym czytelnikom książki wciąż są i będą czytane. Natomiast jeśli ta grupa zacznie maleć, to zrobi się problem. Oczywiście zawsze liczy się na nowe grupy, które wychodzą od modnych i popularnych książek, jak na przykład „Rodzina Monet” i potem – jest nadzieja -sięgają po inne. I takie wariacje odnośnie czytelnictwa się zdarzają. Najlepszy przykład to chyba seria „Harry Potter”.
Rzeczywiście zapanowała wtedy euforia, tyle że to było ćwierć wieku temu.
Tak, euforia, że dzieci czytają, że przyszła fala, ba, prawie tsunami z tymi książkami, że kolejki się ustawiają... I po tej fali nic nie nastąpiło. To pokolenie dorosło i okazało się, że osób regularnie czytających zostało niewiele. Jesteśmy u nas ciągle na tym samym poziomie. Porównanie się z innymi krajami nie zawsze świadczy o tym, że oni mają rację albo my mamy rację, ale choćby Czesi, Francuzi, czy Niemcy czytają znacznie więcej od nas.
Zacznijmy od początku. Jest 1990 rok, zakłada pan wydawnictwo. Jak się zostaje wydawcą literatury popularnej w Toruniu?
Wieloma rzeczami w życiu rządzi przypadek. Dla mnie tym przypadkiem był mój kolega Andrzej Zasieczny, wydawca, który przyjechał na spotkanie do Torunia, kiedy w domu kultury „Centrum” prowadziłem „Klub Dobrego Kryminału”. „Spiknęliśmy” się wtedy i postanowiliśmy założyć spółkę. Przez półtora roku ta spółka została doprowadzona prawie do bankructwa... Ale takie to były czasy. Zaczęliśmy generalnie od kryminałów, między innymi Jamesa Hadleya Chase’a, twórcy takich mądrzejszych produkcyjniaków, więc z jego twórczości było co wybierać. To była też próba pokazania czytelnikom czegoś nieznanego. Na rynku działali wtedy już ci wielcy - legendarny Amber czy Rebis. Oni byli wielcy, a ja byłem mały. No i wielcy dalej są wielcy, a ja dalej zostałem tym małym, czyli niszowym.
A jaka była ta dokładnie pierwsza książka?
To nie był kryminał, co ciekawe, ale tomik poezji śpiewanej Tomka Olszewskiego „Zapiski z podróży”. Zresztą potem poezja przewija się w mojej działalności cały czas. Na początku prawie doprowadziła mnie do bankructwa, ale później z w trudnych, kryzysowych momentach, zawsze mnie rynkowo ratowała.
Serwis lubimyczytac.pl wymienia 673 książki pana wydawnictwa. Tyle ich pan wydał czy coś pominęli?
Chyba nie mają wszystkich danych. Wydałem 734 książki. Dojdę na pewno do 750. Dalej zobaczymy.
Kiedy w ciągu tych 34 lat działalności było najtrudniej takiemu wydawcy jak pan, który co prawda dużo wydaje, ale nie jest gigantem na rynku? A kiedy było najprościej?
Najprościej? To był chyba początek lat 2000. Wtedy jeszcze hurtownie książek istniały w większej liczbie, choć rynek już się uporządkował. Te mniejsze oczywiście zbankrutowały. To już nie były te czasy, kiedy jechało się na przykład do Wrocławia, w którym było tych hurtowni kilkanaście, w jednym miesiącu zostawiało się towar w jednej hurtowni, za miesiąc jechało się znowu i nie było już ani hurtowni, ani towaru... To były klasyczne lata 90.
W latach 2000 kilka hurtowni „zmężniało”. Matras miał księgarnie, inne hurtownie miały z kolei dobry kontakt z bibliotekami, które dużo kupowały. A poza tym ludzi i było stać na książki, i jeszcze chciało im się w nich „grzebać”. Pojawiało się też dużo ciekawych zjawisk, może już nieco przejrzałych na przykład na rynku amerykańskim, ale u nas dopiero publikowanych. Było więc co wydawać i ludzie chcieli to kupować.
Ale to się skończyło.
W 2007 – 2008 nastąpił krach w USA i niestety również odbiło się to na książce. Od 2011 mieliśmy już poważny kryzys rynku, jeśli chodzi o wydawaną w Polsce książkę „światową”. Natomiast wtedy nastąpiło coś ciekawego….
Wysyp polskich książek.
Tak, dokładnie. Zaczął się prawdziwy boom.
Gdzieś ostatnio czytałem, że kiedyś wydawano 20 polskich kryminałów rocznie, a dziś wydaje się około 200… Ilość przeszła w jakość?
Kompletnie nie. Raczej idzie to w drugą stronę. Kiedyś maniacko kupowałem polskich autorów, żeby sprawdzić, w którą stronę to zmierza, ale tyle razy się zawiodłem, że w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu, bo gros tego wszystkiego to zupełnie nieporozumienie. Oczywiście pojawiło się kilku bardzo ciekawych - według mnie – autorów: Grzegorz Kapla, Bartłomiej Rychter, Piotr Górski czy Tomasz Hildebrandt.
Czytaj także:
- Finansowanie centrum filmowego Camerimage rozłożone na 9 lat
- Ceny mieszkań na rynku pierwotnym rosną w Kujawsko-Pomorskiem z roku na rok
- Serwis rowerowy. Ile zapłacimy za naprawę w Kujawsko-Pomorskiem?
A dlaczego się pan zawiódł?
Błędy rzeczowe, interpunkcyjne, literówki, generalnie skandaliczne jak dla mnie błędy językowe… Widać, że nikt nie zrobił prawdziwej redakcji, aż się odechciewa czytać. To pierwszy próg. Drugi to samo prowadzenie akcji – wyprowadzenie jej, zrobienie pointy, bywało często bardzo marne. Nie chcę się wyżywać choćby na lokalnych autorach, bo to nie ma sensu. Nawet tym, którzy pisali milicyjne kryminały w czasach PRL, lepiej to często wychodziło
No to czasami byli zawodowi pisarze…
Trochę tak, to często byli pisarze, którzy popełniali kryminał przy okazji. Ale te kryminały miały jeden podstawowy plus. Nie miały niepotrzebnych opisów, masy zdań, które nic nie wnoszą…
No bo podobno książka musi być dziś gruba. Jaki klient chciałby płacić za chudą.
Waśnie. Tamte książki miały średnio około 200 stron, u Rossa Macdonalda to też około 200 stron, u Chase’a 150. „Chandlery” też nie były za grube. Jeśli sięgniemy po klasyków. Dzisiaj kryminał, nie tylko polski, ale też na przykład szwedzki, musi być gruby.
Głośno było swego czasu o wydawaniu na grubym papierze, żeby książka „utyła”.
Tak, choć za gruby papier to akurat chwała, bo on jest dużo lepszy dla czytelnika. Ale wracając do tematu – grubość tych książek spowodowała, że wiele z nich jest źle napisanych. A czasami, niepotrzebnie napisanych. Są też trochę naiwne. Nie oczekuję oczywiście strumienia świadomości czy Virginii Woolf, ale jakiś sens to powinno mieć. Tak jak Ciechowski śpiewał o tym, że ta piosenka jest pisana dla pieniędzy, tak większość tych książek jest pisana albo dla pieniędzy, których i tak z tego nie będzie, ale dla sławy, której też nigdy nie będzie.
Potem zresztą pojawiają się oskarżenie wobec wydawców – że to wydali i nie sprzedali. Albo – i tu już są teorie spiskowe – sprzedali, ale ja na tym nie zarobiłem. I jak nie zarobiłem, to co robię? Zakładam własną firmę, bo ja sam, to sprzedam. A potem jest konsternacja.
Jaka jest dzisiaj na rynku sytuacja takiego wydawnictwa jak pana - mimo imponującej liczby książek niszowego - na mocno już zorganizowanym rynku? Bo dla laika jest Empik, jest Świat Książki i tyle…
Jeśli chodzi o rynek hurtowy, to wygląda to troszeczkę inaczej. Ważny jest jeszcze na przykład Platon, który oddaje książki Empikowi i intensywnie zaopatruje biblioteki oraz kilka dużych hurtowni.
A pan z kim pracuje?
Obecnie pracuję z jedną firmą na zasadzie wyłączności. Doszedłem do ściany, czy może raczej do zmęczenia materiału. Jeszcze przed pandemią dostałem ofertę wyłączności z firmy Azymut – powiązanej z PWN - i skorzystałem. Ale ma pan rację, zwykły czytelnik wchodzi do Empiku, do Świata Książki, albo i do internetu. Moich książek nie znajdzie się na półce w Empiku, ale jak wejdzie się do Empiku internetowego, to się ją dostanie.
Ile pieniędzy ze sprzedaży musi oddać wydawca firmom sprzedającym jego książkę?
Dziś to minimum 50 procent ceny detalicznej. Przy sprzedaży mam jednak taką filozofię, że nie muszę na tej książce dużo zarobić, ale chcę, żeby ją ktoś kupił. Chcę najtaniej, jak się da, ją zrobić i najtaniej, jak się da, sprzedać.
To trochę nierynkowe, powinien pan jak najtaniej ją zrobić, a jak najdrożej sprzedać.
To mówi nasz rynek. Ale duże firmy mają inne koszty, niż takie wydawnictwo, jak moje.
Wydawał pan znanych autorów, jak kultowy w USA James Ellroy, Georges Simenon czy popularny w Polsce Jeffery Deaver. Jak się zdobywa takich autorów?
Ellroya to w ogóle sprowadziłem, potem dopiero przejęła go Sonia Draga. W Polsce już w latach 90. ładnie działał rynek agentów literackich. Dlaczego na przykład dostałem Forsytha na chwilę? Bo z Amberem było różnie, więc pani, która go prowadziła, na chwilę oddała go mnie. Mogłem to przeciągnąć, ale jak dla mnie były to już za duże pieniądze.
Generalnie te duże nazwiska, które wydawałem, to byli autorzy jeszcze przed swoim „topem”. Ellroy był wydawany przeze mnie w Polsce, kiedy oscarowy film „Tajemnice Los Angeles”, na podstawie jego książki pojawił się w kinach czy wypożyczalniach kaset i wszedł do „topu”. Ellroyem nikt się wcześniej nie interesował, bo to był taki autor mądry i trudny, jeżeli chodzi o kryminał. Nie każdemu się to podobało, że też był mocno polityczny, a my nie przepadaliśmy nigdy za kryminałem politycznym.
A Deaver?
Natomiast z Deaverem to był krótka piłka. Jedną jego książkę wydała firma - efemeryda. Mimo, że na świecie już był znany, to w Polsce nie, kiedy pojawił się „Kolekcjoner kości”, to ja go zacząłem wydawać. A „Kolekcjoner kości” zrobił furorę jako film. Potem wydawnictwo Prószyński zapłaciło znacznie większe pieniądze i ono zaczęło wydawać Deavera.
Byłem zresztą wtedy w takim amoku, że chciałem jak najwięcej tych fajnych autorów wyszukiwać, co prawie mnie wpędziło do grobu, bo oni się przestali sprzedawać, a niektórzy w ogóle się w Polsce nie sprzedawali.
Miał pan jakąś spektakularną wpadkę, zainwestował w jakiegoś autora i to kompletnie nie wypaliło?
Nie, zawsze byłem raczej ostrożny. Wpadka przyszła z innej strony. Chodzi o padanie wielkich hurtowni, jak Matras, i tworzenie się wielkich zatorów płatniczych. Dajmy na to ktoś kupił książkę w księgarni, zapłacił 20 złotych. Ja za miesiąc dostawałem informację, że tę książkę sprzedali. I od tego miesiąca mijało 3-4 miesiące, a w pewnym momencie od pół roku do roku, zanim z tych 20 zł klienta dostawałem 13-14 złotych.
A jak się towar nie sprzedawał?
To był problem, na początku lat 90 nie bardzo było wiadomo, co z tym robić. Dawać na przemiał? Stosowano różne patenty, jak wymiana okładki, co przynosiło jakiś efekt, ale na krótko. Potem pojawił się w Polsce rynek – wiele osób na tym fortuny zrobiło – taniej książki. I to było świetne dla takich wydawnictw, jak moje, bo „tania książka” przychodziła, kładła pieniądze na stół i wychodziła z towarem. A żywot książki w Polsce był wtedy bardzo krótki.
A co do jaśniejszych stron. Miał pan w dorobku jakieś autentyczne bestsellery na skalę ogólnopolską?
Jeden. „Sentymenty” Agnieszki Osieckiej. Umowę jeszcze z nią podpisałem, ta książka sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy. Wiem więc, co to znaczy sprzedać taką książkę. Raz mi to było dane i bardzo się z tego cieszę.
Ostatnio wydaje pan bardzo dużo poezji - da się na tym w ogóle zarobić?
Wydaję poezję i klasyczną, i taką, której właściwie nie było – jak np. Wojciecha Bąka, zupełnie zapomnianego poety. To są często książki, które po prostu wychodzą na zero. Czasami to robię, bo czymś sam się interesuję i po prostu chcę to wydać. Tłumacze, z którymi pracuję, to często także pasjonaci.
Poezja mnie ratowała. Kiedy moje kryminały przestały się sprzedawać, bo pojawili się giganci na rynku, z którymi nie byłem w stanie konkurować, kolega zaproponował mi, żebym zaczął wydawać poezję, bo się na tym znam. Wydałem Bursę, Poświatowską i to mnie uratowało. Później przestałem, robiłem tylko Staffa czy Pawlikowską – bo to się sprzedawało, całkiem nieźle do szkół, na nagrody. I przyszedł kolejny trudny moment, kiedy autorzy znani na rynku francuskim czy amerykańskim, ale u nas mniej, totalnie „siedli”. I znowu wróciłem do poezji, wszedłem w to dużo poważniej. Nawet Mickiewicza zrobiłem tak, żeby jakiś sentyment się w kimś odezwał, znalazłem rzadkie rzeczy, i okazało się, że musiałem zrobić jeden, drugi dodruk. Mam też wrażenie, że niektóre rzeczy, jak chociażby dawne poetyckie przekłady – bo kiedyś robili je wybitni poeci – po prostu ocaliłem od zapomnienia. Jest więc w tym też jakaś idea.
Dziękuję za rozmowę.