- Dwadzieścia lat temu ludzie pukali się w czoło i mówili: Jachu, kto ci tutaj przyjedzie? Teraz mamy koło 50 tysięcy przez dwa dni. - O Święcie Śliwki w Strzelcach Dolnych rozmawiamy z jego pomysłodawcą Janem Iwanowskim NASZ WYWIAD

Biznes Ludzie
Biznes Opinie
Strzelce Dolne Święto Śliwki
Fot. Paweł Jankowski
Jan Iwanowski

Strzelce Dolne to wyjątkowa wieś w Pradolinie Wisły niedaleko Bydgoszczy. Tam na wysokich, nasłonecznionych stokach poprzecinanych strumieniami hodowane są śliwki węgierki. Już od czasów przedwojennych. Dzięki tym warunkom ich smak jest wyjątkowy. Z tych śliwek od ponad trzystu lat produkowane są wyjątkowe, smażone godzinami na wolnym ogniu bez jakichkolwiek dodatków powidła strzeleckie. Nie znajdziecie takich powideł nawet w najlepszych sklepach. Raz w roku od 24 lat w Strzelcach Dolnych odbywa się Święto Śliwki. W ciągu dwóch dni gości tam kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców naszego regionu. Nie tylko w powidła śliwkowe można się tam zaopatrzyć. Jest to największy jarmark ekologicznej i zdrowej żywności w Kujawsko-Pomorskiem. W tym roku XXIV Święto Śliwki odbędzie się 7 i 8 września. Mieszkańcy Bydgoszczy będą mogli tam pojechać autobusami komunikacji miejskiej. Pojechaliśmy do Strzelec Dolnych, żeby porozmawiać o Święcie Śliwki, powidłach i historii tej wsi z Janem Iwanowskim, pomysłodawcą imprezy i prezesem Stowarzyszenia Strzelecka Dolina.
 

Jak to się stało, że Strzelce stały się takim regionalnym centrum powidła śliwkowego?

Pomysł zrodził się, że tak powiem, z przymusu. W latach całej tej transformacji rosnące raty kredytów doprowadziły do plajty wiele firm w Polsce, a przede wszystkim przetwórni. One żyły na tej zasadzie, że kupowały towar w sezonie, przetwarzały go i sprzedawały przez cały rok. Niestety przyroda tak wygląda, że sezonem skupowania towaru jest jesień i w krótkim czasie trzeba mieć pieniądze na zakup owoców i warzyw. Sprzedaż mięsa i mleko jest cały rok, ale na płody rolne przez dwa miesiące trzeba mieć pieniądze na skup. Kredyty za czasów Balcerowicza zaorały całe przetwórstwo. No i stanęliśmy w obliczu tego, że nie mamy tu przetwórni, a więc nie mamy komu sprzedać owoców i warzyw. Nie mamy cukrowni, to nie mamy co zrobić z naszymi burakami. Trzeba było z czegoś żyć, więc kupiłem Stara i zacząłem bawić się w transport. Do dzisiaj mam firmę transportową, która jest to moim buforem życiowym. Ten jarmark to był przymus. Przeanalizowałem, jak to u nas wyglądało przez wieki. Tutaj wieś żyła z uprawy warzyw i z sadów. Kwitło przetwórstwo i sprzedaż już gotowego produktu. Strzelce Dolne miały swój port nadwiślański przed wojną. Był tam skup i murowany budynek restauracyjny. Do tego stodoła drewniana, gdzie towary były składowane i czekały na barkę. Kupcy zabierali mąkę z młynów Rothera w Bydgoszczy. To były potężne młyny na całej województwo. Ta mąka drogami wodnymi trafiała też do Niemiec. Kupcy, którzy kupowali tam mąkę, zostawiali miejsce na barce, żeby ze Strzelec zabrać przetwory. Zarabiali na tym nasi rolnicy, karczmarz i pewnie najwięcej kupiec. Wpadłem na pomysł, żeby jakoś przywrócić sprzedaż tych naszych miejscowych przetworów. Pomysł na jarmark miałem już w latach 90. Próbowaliśmy takie targowisko zrobić przy świetlicy, ale to się nie udało. Na państwowym gruncie wszyscy mają coś do powiedzenia. Mieszali, mieszali i się to rozleciało. Stwierdziłem, że jeżeli cokolwiek zrobię, to na własnym terenie. Sam to będę organizował i nikt nie będzie miał prawa mi powiedzieć, jak mam to robić. Mam piękny teren nadwiślański okolony wierzbami. No i w 2001 roku ruszyłem ze Świętem Śliwki.

 

„Śliwka” stała się największym jarmarkiem w regionie, a były jakieś inne próby organizowania takich imprez?

Przez trzy kadencje byłem radnym w gminie. Zainicjowałem wiele takich jarmarków. Były robione święta rabarbaru, rogala, truskawki, kapusty. Wszystko poginęło. Dlaczego? Bo to wszystko było robione na boiskach gminnych. Problemem jest to, że w urzędzie dzisiaj zajmuje się tym Janek. Zmienia się rada i już się tym zajmuje Franek. Nie ma spójności. W każdej działalności jakakolwiek by nie była, to musi być spójność pomysłu i konsekwencja.

 

Teraz Święto Śliwki to ogromna impreza. Jak to wyglądało na początku?

Były trzy kociołki. Udało mi się zaangażować może jedną czwartą wsi, bo nie bardzo wierzyli. Reaktywowałem koło gospodyń, żeby mogła to firmować jakaś organizacja wiejska. Pod szyldem KGW zaprosiłem wszystkich bossów województwa. Począwszy od okolicznych wójtów, poprzez wojewodę, prezydenta Bydgoszczy po marszałka województwa. Powiem szczerze, że wcale nie myślałem, że przyjadą. Jednak ta ciekawość, co tu się odwaliło, zadziałała. Wtedy u nas święta ludowe były pod wielkimi hasłami, a tu… owoc. No i przyjechał wicemarszałek Jan Szopiński. Pod gołym niebem postawiliśmy stoły. Był grill, nalewki i się zrobiła fajna impreza. Przy stole zasiadło może kilkunastu tych VIP-ów. Wtedy też zaczęło nadciągać miasto. Na tym pierwszym Święcie Śliwki mogło być około 250 ludzi, maksymalnie. Ci, co tak pukali się w czoło i mówili: Jachu, kto ci tutaj przyjedzie, to chodzili po drodze i patrzyli z daleka, jak to wygląda. Rowerkami, samochodami, a ja tylko patrzyłem. Dużą rolę odegrały media, które opisały to, jako ciekawe zdarzenie. Na drugi rok nie było takiej osoby we wsi, która by się nie dołączyła. To było tym elementem pozytywnym, że wieś uwierzyła. Rok później było chyba dwanaście stoisk.

 

Powstało też stowarzyszenie.

Tak, Stowarzyszenie Strzelecka Dolina, żeby można było formalnie organizować jarmark. Mamy w nim 20 osób, a trzon stanowi ośmiu przetwórców. Są w nim też na przykład prawnicy i lekarze, którzy tutaj się pobudowali i wtopili w wieś.

Święto Śliwki plakat

Powiedział pan, że na pierwszym święcie było dwanaście stoisk, a ile było rok temu?

Koło trzystu wystawców. Spokojnie mogłoby być więcej, ale trzeba zachować równowagę między popytem a podażą. Bardzo tego pilnuję. Bez problemu mógłbym co roku dokładać nawet i 70 stoisk, ale to przyniosłoby odwrotny efekt. Co z tego, że wezmę od nich kasę? Oni liczą na dobrą sprzedaż, ale jak będzie na przykład za dużo pszczelarzy, to nikt z nich nie zarobi. A jak nie zarobi, to za rok nie przyjedzie. Z dwunastu stoisk zrobiło się trzysta. Jak bym poszedł na ilość, to byłoby sześćset, ale nie wolno zgłupieć. Teraz staram się co roku dokładać tylko kilkanaście nowych stoisk. Zmiany są oczywiście większe, bo kilkadziesiąt stoisk wylatuje. Niektórzy rezygnują z różnych powodów: chorują, umierają starzy wytwórcy, zmieniają swoją działalność, wchodzą na wyższą półkę i zakładają własne sklepy. Tych powodów jest masa. Te luki zapełniam nowymi, ale biorąc to na logikę myślenia. Nie dokładam, bo mam takie możliwości, tylko dokładam ciekawe stoiska. Nie wszyscy płacą za stoisko. Ci, co robią warsztaty, jakieś rękodzieło, kowale, garncarze, nadają kolorytu naszej imprezie. Staram się eliminować tę typową chińszczyznę, bo to aż zęby bolą od tego.

 

Trochę tego jednak jest.

Rzeczywiście. Dlaczego? Jak jednego roku wykapuję, że pani Lewandowska takim dziadostwem handluje, to jest na tyle cwana na drugi rok, że się rejestruje jako pan Tralkowski. W zgłoszeniu pisze, że ma obrusy haftowane i wyszywane, a jak idę do niej, to na rogu stolika faktycznie są, a reszta to plamoodporne obrusy, firany, pierdoły "made in China". Tacy są cwani!

Ile teraz gości przyjeżdża na Święto Śliwki?

Pięć lat temu Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy zajęła się tematem takich jarmarków. Wysłali tu studentów, którzy policzyli, że przewija się w Strzelcach między 40 a 50 tysięcy ludzi przez dwa dni. Liczyli samochody, autobusy i tak im wyszło. Ja tego nigdy nie próbowałem sam liczyć.

 

Jaka jest wielkość terenu, na którym jest impreza?

Zaczynałem od pół hektara. Teraz to jest jakieś trzy, może i cztery. Do tego koło piętnastu hektarów parkingów.

 

No właśnie, chciałem od te parkingi dopytać. To są ogromne tereny. Cała wieś się pewnie włącza?

To jest tym naszym sukcesem, bo ja nie jestem w stanie tego zapewnić. Mam jeden parking około pół hektara. Namawiałem wieś, żeby chcieli je zrobić. Potem urząd skarbowy skoczył mi na garb, bo przecież oni nie mają kas fiskalnych. Wezwali mnie do skarbówki i powiedzieli, że to przestępstwo gospodarcze i za to jest kara. Powiedziałem, że skoro tak, to karę zapłacę, ale już więcej Święta Śliwki nie będzie. Przecież żaden rolnik nie będzie zakładał działalności gospodarczej na dwa dni, a ja bez parkingów imprezy nie zrobię. Jak to usłyszeli, to okazało się, że wcale nie chcą, żeby święto zniknęło. Myśleli chyba z pół godziny i wymyśli. "Pan musi zrobić umowę z rolnikami na użyczenie grunt i najmuje wolontariuszy, którzy zbiera pieniądze na parkingu. Te pieniądze protokółem przekazuje pan rolnikowi na rekultywację gruntu po parkingu." A tej kary to już mi nawet nie wlepili.

kociołek smażenie powideł

Cały czas rozmawiamy o Święcie Śliwki, a jednej rzeczy powiedzieliśmy. Dlaczego właśnie śliwka? Co jest w niej takiego wyjątkowego?

Śliwka na wsiach był takim produktem "zapchaj dziurą". Była bieda i nie było masła i wędliny. Nie było czym obłożyć chleba, to się suchą kromeczkę powidłami smarowało. Do tego szklanka mleka prosto od krowy i już człowiek był najedzony. Marmoladę się robiło z jabłek i powidła ze śliwek. Te powidła z czasem zaczęły być dopracowywane do takiego wysokiego standardu. Dzisiaj muszą być bardzo mocno wysmażone, żeby osiągnąć smak i słodycz. Muszę się pochwalić, że nasze powidła uzyskały unijne oznaczenie geograficzne Znak Doliny Dolnej Wisły. Gdy złożyłem papiery rejestracyjne, to się okazało, że robimy za słodkie powidła. W standardach Unii takich nie było takiego poziomu cukru. Co tu teraz zrobić? Przecież tyle opracowań studenci robili, tyle opinii profesorskich zostało wydanych na temat naszych powideł. Pomogły nam Uniwersytet Kazimierza Wielkiego z Bydgoszczy, Uniwersytet Lubelski, Instytut Ogrodnictwa ze Skierniewic. Przesłaliśmy te wszystkie opinie sukces - Unia podniosła normę cukru dla powideł!

Jak daleko sięgają te tradycje?

W Strzelcach historia ma 300 lat. Oczywiście nie tylko powideł. Na barki szły ogórki kiszone i kapusta w beczkach, ziemniaki, marchew, pietruszka. Bardzo dużo suszu owocowego wytwarzano. W każdym gospodarstwie były suszarnie. Smażąc powidła, podgrzewano suszarnie. Tych historycznych suszarni już nie mamy. Za komuny kazali je rozbierać. Pamiętam z dzieciństwa, miałem może ze cztery lata, te pełne wozy worów suszonych gruszek, jabłek, śliwek, które jechały na Plac Piastowski w Bydgoszczy na sprzedaż. Taka ciekawostka. Jako małe dziecko rano po takim suszeniu to w majtkach leciałem, żeby wyłapać takie suszone śliwki i jabłka to dla nas. To były nasze cukierki. Kociołki do smażenia też trzeba było chować za komuny. Wyciągnęliśmy je i ta tradycja smażenia powideł powróciła. Szczególnie wtedy, gdy popadały przetwórnie, o czym już mówiłem.

 

Widzę, że historia to pana hobby.

Wie pan, ja mam bardzo dobrą pamięć i lubię słuchać opowieści starych mieszkańców. Dlatego mogłem w internecie na stronie www.swietosliwki.pl opisać czasy przedwojenne, a nawet sprzed I Wojny. W Strzelcach połowa gospodarstw była polska, a połowa niemiecka. Polacy organizowali skup dla swoich, a oni dla swoich. Żyli razem i współpracowali, byli kolegami. Potem nadszedł czas wojny. Tragedia.

 

Teraz, gdyby policzyć całą produkcję tych ośmiu gospodarstw w Strzelcach, to ile tego jest?

Każde gospodarstwo po 5-6 ton przerabia tych śliwek. Ile z tego jest powidła? Z jednego kilograma śliwki wychodzi słoiczek około 320 gram. To taki przelicznik naturalny. Na powidła nie wszystkie gatunki śliwki modyfikowanej się nadają. Ze starej, tradycyjnej węgierki bardzo dobrze się uzyskuje tę słodycz, jaka jest oczekiwana. Naszym atutem jest położenia Strzelec Dolnych. Smak naszych śliwek jest wyjątkowy, bo hodowane są na wysokich, nasłonecznionych stokach, które są poprzecinane strumykami, które świetnie je nawadniają. Mają tutaj idealne warunki.
 

Dziękuję za rozmowę!