Camerimage nr 32, czyli historia katastrofy, które nie było. Komentarz Ryszarda Warty

Puls Dnia
Biznes Opinie
t
Fot. Mikołaj Kuras dla UMWK-P

To była scena o iście filmowej urodzie: sobota, pierwszy dzień 32. EnergaCamerimage. Na placyku przed wejściem do CKK Jordanki trwa „pikieta antydyskryminacyjna” – do kompletu z poparciem dla stanowiska brytyjskiego stowarzyszenia autorów zdjęć filmowych BSC, które zarzuciło dyrektorowi festiwalu mizoginizm i antykobiece uprzedzenia. Spory transparent z hasłem „Why Do We Need Freedom for Women”. Wokół niego pięć osób: cztery panie i pan. I szczerze mówiąc, wygląda to marnie, bo zaraz obok wije się długa, sięgająca aż chodnika przy Alei Solidarności, kolejka chętnych do uczestniczenia w inauguracyjnej gali festiwalu. Głównie młodzi ludzie, różne języki, na szyjach charakterystyczne festiwalowe zawieszki. Sto, może sto pięćdziesiąt osób, niewykluczone, że jeszcze więcej. 
Tak właśnie językiem filmowej metafory pokazać można przepaść między popularnością jednej idei a  - najdelikatniej mówiąc  - słabym zainteresowaniem dla idei drugiej. 
 

Czarne chmury

Tuż przed zakończonym w ostatnią sobotę festiwalem, gdy zrobiło się bardzo głośno wokół tekstu Marka Żydowicza w „Cinematography World”, pisałem na kujawy-pomorze.info, że nigdy jeszcze Camerimage nie stanął w obliczu tak poważnego kryzysu wizerunkowego.  Kryzysu – od razu dodajmy – który jednych zasmucił, a innych ucieszył, i to bardzo. I dalej tak uważam, bo odwrócenie się środowiska filmowego od toruńskiego festiwalu byłoby dla niego śmiertelnym zagrożeniem. 
Chyba jednak przesadziłem za to w ocenie, że wyjście z tej sytuacji będzie mistrzostwem świata, bo jakichś spektakularnych, mistrzowskich posunięć z strony organizatorów raczej nie dało się zauważyć. Było zwykłe zarządzanie kryzysem: utrzymana w generalnie koncyliacyjnym tonie odpowiedź dyrektora na list otwarty,  potem jeszcze jedno stanowisko, gdzie mowa już była o złym doborze słów i ewentualnych problemach z tłumaczeniem tekstu, zapewnienie, że „nie dopuścimy w przyszłości do tego rodzaju niejednoznaczności”, plus deklaracje współpracy, zapewnienia o otwartości na dyskusje itp., itd. Rutyna. A mimo tego, wizerunkowo festiwal niewątpliwi się obronił.  
 

Kryzys i rutyna

A przez pewien moment zapowiadało się na widowiskową katastrofę. Zaraz po liście otwartym BSC wsparcie dla jego treści wyraziło amerykańskie stowarzyszenie operatorów  ASC – w tej branży organizacja bodaj najbardziej wpływowa. Szybko zresztą z różnych stron  zaczęło przybywać kolejnych aktów wsparcia. A to GBCT – gildia brytyjskich techników branży operatorskiej, a to włoskie Collettivo Chiaroscuro…  I gdy brytyjski reżyser, laureat Oscara Steve McQueen demonstracyjnie odwołał swój udział w festiwalu – a jego „Blitz” miał otwierać tegoroczną edycję, kiedy swój film „Substancja” z festiwalu wycofała francuska reżyserka Coralie Fargeat, mogło się wydawać, że wszystko już się sypie i patrzeć tylko, jak Cate Blanchett dopadnie jakie dyplomatyczne przeziębienie. 
Ale nie dopadło i nic się nie posypało. 

Jury stawiło się w komplecie. McQueena zabrało, ale był właściciel pięciu statuetek Oscara, Alfonso Cuarón, na festiwal waliły tłumy, „American Cinematographer”, magazyn wydawany przez ASC, raportował w swych społecznościówkach, jak świetnie członkowie ASC bawią się na toruńskim festiwalu i jak sympatyczna panuje tu atmosfera. BSC, kilka godzin przed otwarciem imprezy szczegółowo wymieniało wszystkich swych członków, których filmy prezentowane są na EnergaCamerimage, a post zakończyło tak: „W naszym wcześniejszym wpisie z radością powitaliśmy zaangażowanie festiwalu filmowego EnergaCamerimage na rzecz zmian i nie możemy się doczekać współpracy z festiwalem, aby mieć pewność, że nasza branża stanowi przestrzeń  bardziej sprawiedliwą bardziej włączająca”.  

W procentach i na spotkaniach

Nie znaczy to oczywiście, że kwestie – najogólniej mówiąc – otwartości festiwalu na twórczy dorobek kobiet, jego reprezentatywności także wobec środowisk dotąd niedocenianych, że to wraz z kontrowersjami zupełnie wyparowało. Co to, to nie. Odwrotnie, te właśnie tematy stały się rzeczywistym tematem przewodnim 32.edycji, leitmotivem powracającym na różne sposoby w kolejnych wystąpieniach i  deklaracjach. To dlatego na gali otwarcia Marek Żydowicz podkreślał: „powołaliśmy ten festiwal, żeby przypomnieć o twórcach obrazu filmowego, którzy byli dyskredytowani i marginalizowani” a na gali zamknięcia wyliczał w procentach, jak wiele jest kobiet w zespole przygotowującym festiwal i  jak wiele filmów kręconych przez kobiety prezentowanych jest w ramach różnych festiwalowych konkurencji. Dla tego właśnie Cate Blanchett apelowała ze sceny do producentów, by zatrudniali kobiety-autorki zdjęć filmowych: „zatrudnienie kobiety to dokładnie takie samo ryzyko, jak zatrudnienie mężczyzny, mówienie o tym, że nie można ryzykować, zatrudniając kobiety do filmów, to głupota i szaleństwo”.

Rzecz nie ograniczała się zresztą jedynie do głoszonych ze sceny apeli. Na czwarty dzień festiwalu zaplanowany został panel dyskusyjny dotyczący inkluzywności w branży filmowej.  W świat poszedł także inny, ważny sygnał. Amerykańska dziennikarka Carolyn Giardina, w korespondencji z Torunia dla prestiżowego magazynu „Variety” relacjonowała, że w czwartek, około 55 osób wzięło udział w dwugodzinnym spotkaniu zorganizowanym przez twórców festiwalu i Stowarzyszenie Filmowców Polskich. Uczestniczyli w nich z jednej strony organizatorzy festiwalu, choć Marek Żydowicz miał być na spotkaniu nieobecny, a z drugiej strony przedstawiciele nie tyko BSC, ASC, SFP, ale także stowarzyszeń operatorskich z Australii, Brazylii, Francji, Szwecji oraz kolektywu Women in Cinematography. To właśnie WiC na portalu change.org zawiesiło petycję domagającą się zmian w zasadach organizowania festiwalu, m.in. większej transparentności w selekcji filmów, utworzenia rady nadzorującej wprowadzanie zasad polityki D&I (różnorodność i  integracja) i pogłębienie współpracy z organizacjami reprezentującymi mniejszości w biznesie filmowym.  Zdaje się, że to właśnie do tej petycji odnosić się miał głośny tekst Żydowicza. Źródła, na jakie powołała się dziennikarka, mówiły o zauważalnej podczas spotkania „chęci do współpracy”.

Sztuka czytania ze zrozumieniem  

A skala problemów do przedyskutowania jest ogromna, lista pytań bardzo długa. Jak na przykład działanie takiej rady zabiegającej o odpowiedni poziom różnorodności pogodzić z prawem organizatorów do autonomii w tworzeniu festiwalu, który jest przecież ich autorskim dziełem? Jeżeli dyskusja ma być rzetelna, to dotknąć też musi tych dylematów, które w swym tekście sygnalizował Żydowicz – jeśli tylko jego tekst przeczyta się spokojnie i bez polityczno-poprawnego wzburzenia. 
 

A z tym jest problem. Krytycy tego komentarza w prosty sposób połączyli jego wywód o priorytecie wartości artystycznej z passusem o „przeciętnej produkcji filmowej” arbitralnie uznając, że to pierwsze dyrektor przypisuje „kinu męskiemu” a to drugie „kinu kobiecemu”. Gdyby tak było,  rzeczywiście byłaby to wyraźnie seksistowska uwaga. Tyle tylko, że Żydowicz nie napisał niczego, co upoważniałoby do takiej właśnie interpretacji i szczerze mówiąc, nie wiem czego trzeba więcej, żeby właśnie tak odczytywać ten tekst: złej woli, czy braki umiejętności czytania ze zrozumieniem. 
 

Żydowicz ma prawo podzielać pogląd, że wartość artystyczna dzieła jest najważniejsza - bez względu na sposób społecznego, kulturowego, politycznego czy obyczajowego sposobu funkcjonowania jego autora/autorki. Środowiska, które czują się dyskryminowane, lub choćby pomijane mają prawo domagać się zmiany. Jak te dwa imperatywy sensownie pogodzić? Bez protekcjonizmu, bez naruszania wrażliwości ludzi reprezentujących te dwie perspektywy? 
Dla całej współczesnej kultury Zachodu to dziś jeden z dylematów  o podstawowym znaczeniu.  I bynajmniej, nie dotyczący jedynie kina.