- Przedwojnie, lata trzydzieste, są wciąż w mojej głowie. Specjalny wywiad ze Stanisławem Janickim

Biznes Ludzie
Styl Życia
stanisław janicki
Fot. Archiwum Stanisława Janickiego

O starym kinie, korytarzach na Woronicza, rodzinnych wspomnieniach i japońskich fascynacjach ze STANISŁAWEM JANICKIM, legendą polskiej telewizji i laureatem Nagrody Filmowej im. Poli Negri Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego  -  rozmawiają Ryszard Warta i Mariusz Załuski.
 
Dlaczego akurat kino międzywojenne? To chyba nie była w latach 60-tych, kiedy powstawał program w „W starym kinie”, najmodniejsza stylistyka wśród młodych krytyków filmowych… W kinie włoskim czy francuskim tyle się przecież wtedy działo.

Program „W starym kinie” to był czysty przypadek. Rzeczywiście, mnie to wtedy nie interesowało, po odwilży 1956 roku „otworzyły” się ekrany polskich kin, na filmy amerykańskie, francuskie i one były dla nas ważniejsze.

Z drugiej strony… Ja w tym roku będę miał 91 lat, urodziłem się w roku 1933, 11 listopada. Zawsze podkreślam, że jak ja się rodziłem, to marszałek Piłsudski przyjmował defiladę, a w całej Polsce grano hymn narodowy. I to przedwojnie, te lata trzydzieste, są wciąż w mojej głowie. Wyrastałem w tej atmosferze, ona mnie ukształtowała - najpierw dzięki opowieściom rodziny, a potem dzięki filmom. A okres wojny to dla mnie ciąg dalszy przedwojnia.

No to zatrzymajmy się na chwilę przy tamtych czasach. Urodził się pan w Czechowicach-Dziedzicach, tuż obok Bielska-Białej, gdzie Pan dzisiaj mieszka.

Urodziłem się dosłownie w rafinerii ropy naftowej, bo ojciec tam pracował, na wysokim stanowisku. Niestety mama była chora na gruźlicę, a wtedy to był wyrok śmierci. I mimo, że ojciec świetnie zarabiał i mama cały czas spędzała w sanatoriach, to ja jej niestety w ogóle nie pamiętam. Zmarła na dwa miesiące przed wybuchem wojny. Zostaliśmy sami, a ojciec do tego został powołany do wojska, więc praktycznie byliśmy bez rodziców. Zajęła się nami ciocia. I z nią przemierzyliśmy cały szlak, od Warszawy aż pod Lwów. Potem okazało się, że w pakcie Niemców i Rosjan był taki malutki paragrafik, że ci, którzy urodzili się na terenie Rzeszy, mogą wrócić do swojego miejsca zamieszkania. I wróciliśmy, choć to nie była łatwa decyzja, bo mąż cioci był trzykrotnym powstańcem śląskim. Całą okupację przesiedział w piwnicy.

Pana ojciec też wrócił po kampanii wrześniowej?

Wrócił, został zwolniony ze stalagu. Zaczął pracować w fabryce sukna, w biurze, właścicielem był człowiek z naszej rodziny. Ojciec miał jednak taki przedwojenny obyczaj – identyczny zresztą, jak mój dziadek, jeszcze w austriackich czasach. W niedzielę szedł na mszę, oczywiście nie jakąś tam mszę, tylko na sumę, jak wszyscy prawowici katolicy i obywatele. Po sumie wracali na uroczysty obiad do domu, ale po drodze był przystanek – w restauracyjce na rynku - na męskie rozmowy przy wódeczce. Mieli tam nawet swój pokój. Ojciec miał jednoznaczne poglądy, do tego był gadułą, mniej więcej takim, jak ja. Pewnego razu, w lecie, rozmawiali przy otwartym oknie. No i przechodził tam pewien nasz rodak i niestety zaraz pobiegł do Niemców.

Potem była scena, którą świetnie pamiętam do dziś. Jemy z ojcem śniadanie, nagle drzwi się otwierają, wchodzi dwóch gestapowców w pięknych, czarnych mundurach, z odpowiednimi opaskami. Trzeci został na zewnątrz, czwarty w czarnym kabriolecie przed domem. I krótko było: Janicki? Janicki. Zbierać się. Ale wcześniej nas, dwójkę maluchów, wyrzucili z pokoju. 

Opowiada pan to jak film…

Bo wciąż mam te sceny przed oczami. Nic dziwnego, że te lata mnie ukształtowały.

A wracając do „starego kina” – w latach 60-tych kochaliśmy filmy, oglądaliśmy je w kinach, a telewizja nie była dla nas specjalnie atrakcyjna. Byłem zresztą w jej siedzibie już na samym początku – to było zwykłe mieszczańskie mieszkanie na Solcu, dwa pokoje, w środku zrobili szybę i tam robiono telewizję. Gdy mieliśmy więc do wyboru w kinach Hollywood, Francuzów, Włochów z neorealizmem, to nas to pudełko nie interesowało.

Ale miałem koleżankę ze studiów, Hanię Goszczyńską, ona jedyna z nas podjęła pracę w telewizji. Myślała perspektywicznie, że to się jednak musi rozwinąć. No i pewnego dnia biedna Hania dzwoni i błaga: Stasiu, ratuj! Zrobiła, jako redaktorka, program o polskich reżyserach - fragmenty filmów, do tego reżyserzy i aktorzy zaproszeni do studia. A pamiętajmy, że to były czasy telewizji na żywo. Prowadził to facet, który w połowie cyklu się rozchorował.

I ktoś go musiał zastąpić?

Dokładnie. Ona stanęła z tym programem i musiała mieć kogoś, kto poprowadzi cztery odcinki. Przypomniała sobie o dobrym koledze, zadzwoniła. No a jak kobieta prosi, to się zgodziłem. W maleńkim studiu był podeścik, fotel, wielka kamera wisiała mi na nosie, ale to pół biedy. Najgorsze było to, że stały tam dwa reflektory - a nie było wtedy telewizyjnego oświetlenia, tylko jupitery z atelier filmowego z Łodzi, gdzie się oświetla 40 metrów, a nie tak jak tu, 40 centymetrów. I to mnie dobiło, stwierdziłem, że to nie dla mnie. Skończyłem te odcinki i poprosiłem Hanię, żeby nie proponowała mi już takich rzeczy,

Nie minęły dwa tygodnie, a Hania dzwoni, że dyrekcja obejrzała ten nasz program i mają propozycję – program o filmach fabularnych, z całego świata. Godzinny! Nadawany w niedzielę w południe, czyli w najlepszym czasie, jaki wtedy można było sobie wyobrazić. Ale przekonało mnie to,  że nikt nie będzie się wtrącał w to, co robimy.

No i wszedł pan na dobre w polskie kino międzywojenne…

Tak, i zaczęły się dla mnie schody, bo ja się interesowałem filmem polskim, ale współczesnym – Kawalerowicz, Wajda, Munk. Ale przedwojenny film? Profesor Toeplitz, który miał z nami specjalizację filmową na Uniwersytecie Warszawskim  pokazywał nam przedwojenne polskie kino, dobrane inteligentnie - jedna prosta komedia, jeden przyzwoity melodramat, a jako trzeci – film na tamte czasy rzeczywiście ambitny. I taki miałem obraz przedwojennego filmu. Taka była moja wiedza. Ale cóż, byłem w polskiej telewizji, a widzowie oczekiwali polskich filmów.

Musiałem się więc wziąć za to kino i poznać te filmy na pamięć. 

A to była trudna sytuacja, W 1967 roku, kiedy powstało „W starym kinie” miał pan 34 lata i zaczął opowiadać o świecie, który dla wielu ludzi był nie aż tak odległy. Ówcześni 50-latkowie pamiętali przecież te filmy z przedwojennych kin…

Oczywiście, wiedziałem to, o czym panowie mówią – ja te filmy oglądałem po raz pierwszy, ale oni na te filmy chodzili do kina. Byłem więc na przegranej pozycji. Ale udało mi się kupić widzów, na 32 lata, a mogło to trwać jeszcze dłużej. Siedziałem w montażowni godzinami, sprowadzałem filmy i się uczyłem – to jest Eugeniusz Bodo, a to jest Aleksander Żabczyński. To jest Elżbieta Barszczewska, a to Jadwiga Smosarska. Słyszałem o nich oczywiście wcześniej, ale szczerze mówiąc ich nie odróżniałem, bo nie oglądałem tych filmów. 

Aktorów musiałem się uczyć, wymyślałem więc różne tematy – polski film sensacyjny, polskie adaptacje klasyki… I w ten sposób „opatrywałem się” z filmami. To był początek. Gdybym miał do tego inny stosunek, to po 8, a najwyżej po 18 odcinkach, już bym tego nie robił.

stanisław janicki

Program wbrew pozorom ewoluował w różne strony.

Bo z czasem zaczynało mnie to trochę nudzić. Zaczynałem więc szukać innych tematów. Na przykład zrobiłem kilka festiwali starych filmów – takich monografii aktorów, na przykład Eugeniusza Bodo. Potem z tego wynikały kolejne tematy, na przykład dzięki temu festiwalowi zrobiłem godzinny film o życiu i śmierci Eugeniusza Bodo. 

W naszym województwie od pewnego czasu trwa renesans zainteresowania przedwojenną polską kinematografią. Wiąże się to między innymi z kultywowaniem pamięci o gwiazdach tamtego kina – z Lipna pochodzi Pola Negri, z Torunia Helena  Grossówna, której rodzinny dom całkiem niedawno udało się uratować… 

Tak na marginesie, Grossówna to jedna z moich ulubionych aktorek. 

Grała w filmach zaledwie przez kilka lat, ale  wystąpiła bodajże w dwudziestu produkcjach. 

Ona była świetną aktorką, lubianą przez reżyserów. 

Symbolem światowego sukcesu jest Pola Negri, która stała się hollywoodzką gwiazdą. Dlaczego nigdy więcej jej sukcesu nie dało się powtórzyć? Mamy cenionych na świecie reżyserów, świetnych operatorów, ale od czasów Negri, żadna aktorka i żaden polski aktor nie osiągnął porównywalnej z nią pozycji.

Żeby zrobić prawdziwą karierę, aktor musi trafić na swój czas. Na moment, kiedy gdzieś w powietrzu pojawia się zapotrzebowanie na takiego właśnie aktora, bo poprzedni  się już przejedli. I szczerze mówiąc, to nie ma nic wspólnego z umiejętnościami.

Polskie kino przedwojenne, w przeciwieństwie  do przemysłu filmowego w Stanach Zjednoczonych, było wciąż – jak to ktoś trafnie określił - „gospodarką manufakturową”.  Filmy produkowało 150 wytwórni, z których jedna trzecia zrealizowała tylko jeden film… 

Bo taka była metoda, po prostu do zrobienia filmu powoływało się wytwórnię. Prawdziwe kino, w sensie przemysłu filmowego, zaczęło się w Polsce dopiero w 1938 roku. To wtedy pojawiły się produkcje robione na wzór amerykański, z wielkimi wytwórniami, które mają i swoje atelier, i swoich aktorów, a jak nie mają, to są w stanie ich wynająć. To się zaczęło tuż przed  wojną. Niestety były to przedsięwzięcia o charakterze skrajne nacjonalistycznym, co było reakcją na to, że tradycyjny przemysł filmowy w bardzo wielu przypadkach był w rękach żydowskich.  

Rozwój przedwojennej polskiej kinematografii został przerwany sztucznie, w tragicznych okolicznościach, wybuchem wojny. W jakim kierunku ta kinematografia by zmierzała, gdyby dane jej było normalnie się rozwijać? 

W takim kierunku,  jak w Czechach, na Węgrzech. Robiliśmy 20-30 filmów rocznie, więc z produkcją w takich na przykład Niemczech nie mieliśmy się co porównywać.  To Niemcy mogli się z Hollywoodem porównywać.

Ma Pan wśród  twórców tego kina swoich ulubionych faworytów? Takich, jak Grossówna, o której już Pan wspominał? 

Józef Lejtes, jako ewidentny europejski talent. Aleksander Ford jako buntownik - któremu się połowa rzeczy nie udawała, ale połowa naprawdę udawała. Zrobiłem  film o Fordzie. Jego powojenne filmy raczej mu się udawały, „Ulica Graniczna”, „Piątka z ulicy Barskiej” to były dzieła! Nie udał mu się ten film na podstawie  Marka Hłaski,  „Ósmy dzień tygodnia”. 

Został Pan jego biografem, wydał Pan książkę o tym reżyserze i nakręcił o nim film dokumentalny.   

Ford miał niezwykle ciekawe życie. To był na przykład wielki kobieciarz. Dlaczego miał takie  powodzenie u pań? Tego nikt nie wie. Były niski, ale umiał łamać serca. Pisałem o nim książkę, a było to już w okresie, kiedy wszyscy Forda najchętniej utopiliby w szklance  wody.  Wydawnictwo zaproponowało mi, żeby w ramach cyklu książek o reżyserach zrobić książkę o  Aleksandrze Fordzie. Nikt się nie chciał tego podjąć, ale ja się zgodziłem. Wiedziałem, co mniej czeka, bo wcześniej już go  znałem. Zwróciłem się do niego, on się o dziwo zgodził.

Nie robiłem notatek, nagrywało się rozmowy na magnetofon o wadze 20 kg, na szczęście woziłem go samochodem marki Syrena. Ford mieszkał na ulicy  Narbutta. Jadę na pierwsze nagranie - przedwojenna kamienica, piękne mieszkanie. Byłem przygotowany, pytania wypisane. Pytam, czy możemy zacząć. On kiwa głową, zadaję więc pierwsze pytanie i zapada cisza. W trzeciej minucie już się mocno zaniepokoiłem. Następne pytanie, znowu cisza, trzecie pytanie i znów to samo. I wtedy powiedziałem, panie  Aleksandrze, coś  nam dziś nie wychodzi, więc może umówimy się na następne spotkanie. Po jakiś dwóch  tygodniach jest telefon od Forda, Mówi, że mnie zabierze. I podjechał wielkim, pięknym mercedesem. A krążyły wtedy nawet dowcipy: o, to chyba Ford jechał tym wielkim mercedesem, bo za kierownicą nikogo nie było widać!  Ale jeździł naprawdę świetnie. Dojechaliśmy i tam wszystko  jak ręką odjął. Zrobiliśmy chyba ze cztery rozmowy.  Gdy książka była już  gotowa Ford nie zmienił w niej ani przecinka.

„W starym kinie” to program fenomen, oglądany przez 32 lata. To kilka epok polskiej telewizji. Zaczynał pan w telewizji Włodzimierza Sokorskiego, potem były na przykład lata 70-te i słynna telewizja Macieja Szczepańskiego, a kończył pan za prezesury Roberta Kwiatkowskiego… Którą z tych epok w historii TVP wspomina Pan z największym sentymentem?

Żadnej nie wspominam z żadnym sentymentem Dla mnie telewizja to było zajęcie, choć nie robiłem tego tylko dla pieniędzy. Pieniądze były zresztą wówczas nędzne. Z tymi epokami nie miałem wiele wspólnego.

Dlatego, że nigdy nie był pan pracownikiem telewizji?

Szczerze mówiąc, to krótko byłem, przez półtora roku, ale w redakcji filmowej. Ja generalnie z funkcjonowaniem telewizji nie miałem nic wspólnego. Kontakt miałem z Hanią Goszczyńską, niestety już nieżyjącą, a z „naczalstwem” – to w ogóle. No raz, akurat przypadał jakiś mój jubileusz – a ja długo żyję, więc przeżyłem dużo jubileuszy. I wtedy zaprosił mnie do siebie do gabinetu Janusz Wilhelmi, odbyliśmy ze sobą półgodzinną rozmowę, uścisnęliśmy sobie dłonie i koniec. To był mój kontakt z kierownictwem.

Aczkolwiek różne anegdoty krążyły i też mi je opowiadano. Na przykład o wspomnianym Macieju Szczepańskim. Nie znosił długich włosów u mężczyzn. 

Można by powiedzieć, że za Gierka jeż był w modzie…

…Tak więc na korytarzu w bloku F, takim długim, zbliża się do siebie dwóch ludzi. Z jednej strony prezes Szczepański, z drugiej młodzieniec, dwadzieścia kilka lat, nowy pracownik telewizji. Z długimi włosami. Zatrzymują się, Szczepański wyjmuje 10 złotych wręcza je młodzieńcowi mówiąc: „a teraz pan pójdzie się ostrzyc”. Tamten po chwili sięga po portfel, wyjmuje 20 złotych, daje Szczepańskiemu i mówi: „a teraz to ty się ode mnie odp….dol”. Nie wiedział z kim ma do czynienia. Był zupełnie nowym pracownikiem.

m

Nie dotykały pana na przykład problemy z cenzurą?

No też was zaskoczę, ale nie. Był oczywiście specjalny cenzor, przeznaczony dla programu „W starym kinie”. Pochodził z Sosnowca. Ale problemów nie miałem.

Oderwijmy się może od „W starym kinie” - w sumie, jako filmowiec, zrealizował pan aż 40 produkcji. I nawet jedną w Toruniu.

W Toruniu robiłem film „Kruk”, to opowieść o chłopaku, który jest synem trębacza. Jaką my robiliśmy w Toruniu batalistykę! Wtedy! Z garnizonu toruńskiego dostaliśmy – już nie pamiętam - jedną albo dwie kompanie wojska na kilka dni. Potem było zabawnie, bo to się rozkręcało, a ponieważ to była wiosna i jakieś egzaminy się odbywały, wojska nam ubywało. Kierownik produkcji przychodził codziennie i mówił: dziś mamy o 10 mniej. Przy ostatnich scenach to już musiałem kombinować, żeby nie było widać, bo tak ich było mało.

Cofnijmy się jeszcze głębiej w przeszłość. Jeszcze przed telewizją, była prasa, ta najbardziej klasyczna, drukowana… To w niej zdobywał Pan dziennikarskie doświadczenie.    

Telewizja to dopiero 1967 rok, studiowałem w latach 1950-1954, a od 1952  pracowałem. Dlatego, że byłem taki pilny? Nie. Od samego początki wiedziałem, że interesuje mnie film. A wtedy zasada była taka: dostaniesz meldunek w Warszawie, jak będziesz miał pracę, ale pracę dostaniesz wtedy, jak będziesz  miał  meldunek. I trzeba było coś wymyśleć. Można było iść do bezpieki, ale to nie  wchodziło w grę. Wpadłem wtedy na pomysł, że to może być… wojsko. 

Choć w wojsku kariery Pan nie zrobił…

W czasie studiów jeździliśmy na Bielany, gdzie jeszcze wtedy nic nie było, mieliśmy tam różne wojskowe ćwiczenia i któregoś dnia na apelu, usłyszałem komendę „Stanisław Janicki wystąp”. Wystąpiło nas tam z  siedmiu czy ośmiu i odczytano nam, że rozkazem marszałka Konstantego Rokossowskiego, jesteśmy zwolnieni z kategorią „D”. 

…ale do wojskowej prasy Pan trafił.

Dowiedziałem się gdzie są redakcje czasopism  wojskowych: Grzybowska 77. Nikogo tam nie znałem. Były tam m.in. redakcje tygodnika  „Żołnierz Polski” i dziennika „Żołnierz Wolności”. I tam właśnie zapukałem. Już wiedziałem, że takich rzeczy nie załatwia  się z naczelnym redaktorem, tylko z sekretarzem redakcji. Był w mundurze, porucznik, zagrałem w otwarte karty, powiedziałem mu jaką mam sytuacje, że mieszkam w akademiku, że chciałbym zobaczyć, jak wygląda praca prawdziwego dziennika. A to  przecież nie było tak, jak dziś. W nocy gazeta była składana, byli zecerzy, to było fascynujące, naprawdę chciałem to wszystko zobaczyć. 

I przyjęto mnie. A zecerzy zrobili mi piękny numer, bo zostałem tzw. „świeżą głową”. A to był ten facet, który ostatni, po złożeniu nowego numeru gazety i po zrobieniu próbnego wydruku, czytał  wszystko od „a” do „zet” i on, jeśli coś jeszcze wyłapał, to mógł usunąć błąd. To był ostatni moment na poprawki, potem już ruszały maszyny drukarskie. Przyjeżdżali po mnie  samochodem o trzeciej w nocy i zawozili do redakcji… Zecerzy, to była egzotyczna grupa zawodowa, oni mieli swoje zwyczaje, swój język, swoje dowcipy,  to było jak klan. Pewnego dnia czytam, czytam, wreszcie ostatnia strona, dojechałem do nekrologów, patrzę a tam: Śp. Stanisław Janicki. Zbieżność imienia i nazwiska? Czytam więc: „Z wielkim  smutkiem donosimy, że nasz nieodżałowany kolega, świetnie się zapowiadający…odszedł od nas…” i tak  dalej. Wszystko jak trzeba, obok tych prawdziwych nekrologów…

Rzeczywiście, specyficzne poczucie humoru…

Chciałem się tam po prostu nauczyć dziennikarstwa. Wysłali mnie na przykład na reportaż do Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Całą noc jechałem pociągiem, dojechałem, w barze mlecznym zjadłem śniadanie. Na szczęście skromne, jakieś kakao, które wcale nim nie było, rogalik i jajeczniczka z dwóch jaj. To były czasy, kiedy dziennikarzy, nawet takich smarkaczy jak ja, witano z otwartymi rękoma. W Instytucie mówią mi, że wymienili silnik w takim małym stateczku, właściwie kutrze, z aparaturą do badań morskich i czy bym nie chciał z  nimi popłynąć na próbny rejs po remoncie. Oczywiście, że miałem ochotę, w życiu nawet nie stałem na pokładzie statku. I tu się zaczęło. Oni nawet  daleko nie wypłynęli, ale zaczęli próbować: cała naprzód, stop, na prawą burtę, na lewą burtę, wszystkie możliwie manewry… Mogłem wtedy tylko Bogu  dziękować, że jestem po takim małym śniadanku. Wtedy też miałem pewną filmową przygodę.

W Gdyni?

Akurat w Gdańsku. Mój ojciec, kiedy przeniesiono go przed wojną do centrali Standard Oil w Warszawie, sporo  jeździł także za granicę. Jako stały kierunek tych wyjazdów miał przypisane Wolne Miasto Gdańsk. Wiele mi o  tym opowiadał, o żadnym mieście nie wiedziałem wtedy tyle, co o Wolnym Mieście Gdańsku. Postanowiłem więc w końcu to miasto zobaczyć. Oczywiście wiedziałem, że były walki, że miasto jest zniszczone. Pojechałem, pamiętam, szło się Długim  Targiem, domy stały, ale tylko fasady, dalej były gruzy. Ale było kino „Leningrad”, z dwiema salami. Pani mi mówi, że na dole film już idzie, chyba połowa poszła, ale w małej salce zaraz się zacznie. Kupiłem bilet, wchodzę na salę, a tam choćby pół miejsca, wszystko zajęte. Stałem, opierając się o tylną ścianę. Film jest dziwny, mówią jakimś dziwnym językiem, co to jest? Nie było kogo zapytać, teraz  to bym siebie zapytał. Kiedy wychodziłem spojrzałem na plakat: „Ukrzyżowani kochankowie” , była tam też informacja, że to film japoński. Zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie. 

I stąd pana fascynacja Japonią?

Tak, to moje zainteresowanie Japonią wtedy się zaczęło. Przyjechałem do Warszawy, zacząłem szukać, ale gdzie wtedy można było cokolwiek znaleźć o kinie japońskim! Ale znalazłem, broszurkę „Azijski film”, po czesku, ale dla mnie to nie był problem. I tam znalazłem informacje o filmie „Ukrzyżowani kochankowie”, reżyser Kenji Mizoguchi. Wtedy dowiedziałem się, że to tak, jakbym przyjechał do Polski i pierwszy film, jaki bym obejrzał, to  „Popiół i diament” Wajdy. To mniej więcej  ta klasa i ta ranga.      

Uderzająca jest ta różnorodność zainteresowań: Japonia, historia kina, dzieje Braci Polskich, scenariusze i realizacja filmów, dziennikarstwo, książki… Tymczasem jest Pan kojarzony przede wszystkim ze „Starym kinem”. Czy to „Stare kino” czasami Panu nie ciążyło?

Mam jedną umiejętność, jaką Bozia raczyła mi dać, otóż ja do takich rzeczy w ogóle nie przywiązuję wagi. W ogóle. To co chciałem, to próbowałem zrobić, jedno się udawało, drugie nie. Apanaży specjalnych z tego nie miałem, poza tą popularnością, którą dawała telewizja.

Dziękujemy za rozmowę.