- Książkę muszę trzymać w ręku. Muszę przekładać kartka po kartce. Jeżeli ja lubię czytać, to na pewno jest wiele osób, które też to lubią - mówi właścicielka "Hobbita", najstarszej prywatnej księgarni w Toruniu NASZA ROZMOWA

Region Raport
Biznes Ludzie
Sława Jędrzyńska-Chudzińska księgarnia Hobbit
Fot. Paweł Jankowski

"Hobbit" to pierwsza w Toruniu prywatna księgarnia, która powstała w marcu 1990 roku. Założył ją aktor Teatru Wilama Horzycy Piotr Chudziński. Każdy miłośnik książek musi pamiętać stoisko z książkami przed teatrem. Po śmierci założyciela w 2016 roku księgarnie prowadzi jego żona Sława Jędrzyńska-Chudzińska. Spotkaliśmy się z nią oczywiście wśród półek z książkami w "Hobbicie" przy ul. Szerokiej 4, by dowiedzieć się, jak zmienił się rynek księgarski od czasów "dzikiego kapitalizmu".

 

Zacznijmy od samego początku, czyli nazwy i stolika przed teatrem.

Dlaczego Hobbit? Nasza księgarnia była mała, niepozorna, a właściciele mogli dużo załatwić. Nie była to stricte sprzedaż stolikowa, bo mieliśmy wynajętą kasę w teatrze. Mój mąż Piotr był aktorem w Teatrze Horzycy i jeszcze szukał jakiegoś dodatkowego zajęcia. Jedno z pomieszczeń kasowych było wolne i wtedy pomyślał o księgarni. To był taki punkt księgarski z siedzibą w kasie Horzycy. Mieliśmy otwarte na dwie godziny przed spektaklem, bo tak były otwierane kasy i w czasie spektaklu. Zaczynaliśmy w marcu 1990 roku i ponieważ pogoda była coraz ładniejsza, to wynosiliśmy stolik przed teatr. Tam byliśmy pół roku. 

 

Później przenieśliście się do dawnego kiosku na Szerokiej.

Tak, najpierw przejęliśmy kiosk. Obok była księgarnia państwowego Domu Książki. Taka normalna księgarnia ogólnoliteracka. Ponieważ Dom Książki zaczął mieć różnego rodzaju problemy, teraz już zresztą nie istnieje, to ten lokal się zwolnił. Wtedy w "kiosku" założyłam odrębną księgarnię dla dzieci i młodzieży, a do  nowego lokalu przenieśliśmy księgarnię dla dorosłych. Mimo że były to dwie niezależne księgarnie, łączył je główny człon nazwy.

 

"Hobbit" jest pionierem, najstarszą toruńską prywatną księgarnią. Zaczynaliście w czasach tzw. dzikiego kapitalizmu. Czy da się porównać tamten czas z obecnym? Jak wtedy było?

Zupełnie inaczej. Tego nie można porównywać. Wtedy był większy optymizm i chyba trochę działanie na szalonych papierach. Było więcej spontaniczności. To wszystko powstawało kompletnie od zera. Nie było prywatnych księgarń. Był jedynie antykwariat i państwowy Dom Książki. Panował taki głód książki. Stało się po nie w horrendalnych kolejkach. Wcześniej były talony, subskrypcje, przedpłaty. Prawie tak jak na samochody. Wszystko w momencie przemian ustrojowych się zmieniło. Nagle rynek się otworzył na całą literaturę, europejską, światową. Pamiętam, że zaczynaliśmy od sześciu tytułów i był to Alistair MacLean, czyli kryminały i powieści sensacyjne. Potem jeszcze był Ludlum. Zaczęliśmy poszerzać swoją ofertę, bo trzeba było te półki w nowym lokalu zapełnić. Ponieważ mąż genialnie znał się na literaturze, nie stanowiło to większego problemu. Jeździliśmy po książki do Warszawy, gdzie na ulicy Kolejowej powstało swoiste księgarskie centrum hurtowe, ale też i do Krakowa, Poznania czy Wrocławia. Czasem pociągiem, czasem pożyczonymi samochodami. No i tak zapełniały się półki. Wtedy tworzyliśmy coś nowego.

 

A teraz?

Obecnie na rynku książek jest cała masa. Jest wręcz problem z nadmiarem dostępności tytułów. Poza tym teoretycznie każdy może napisać książkę i ją wydać. Jest bardzo dużo w internecie platform typu "wydaj swoją książkę". Przez te lata powstało bardzo wiele nowych wydawnictw, niektóre z nich na szczęście się utrzymują, ale przeszły przez wielkie sito. Jest duża konkurencja. Wydanie książki nie jest aż takie trudne. Natomiast utrzymanie się na rynku wymaga wręcz pewnej ekwilibrystyki. Jest pewnym problem wyselekcjonowanie z dużej ilości tytułów tych najwartościowszych. Nie chcemy zalać "Hobbita" tytułami, które mają jedynie swoje pięć minut. Mąż zawsze starał się, żeby to była księgarnia literacka. Oczywiście o ogólnym profilu, ale literacka. Tego się cały czas trzymam, żeby było dużo fajnych książek do poczytania. Wychodzę z założenia, że jeśli ja chcę coś przeczytać, to znajdę na to klienta. Pytał pan, jakie są różnice. Na pewno teraz jest dużo łatwiej wybierać tytuły i poszerzać ofertę. Hurtownie są w internecie. Już nie musimy jechać o 6 rano do hurtowni i półka po półce przeglądać nowości albo fiszki z zapowiedziami wydawniczymi. Ten dostęp jest taki, że mam łatwiejszą możliwość wyboru oferty i zaproponowania tego klientowi.

 

Czy drogą dla małych księgarni do utrzymania się na rynku może być jakaś specjalizacja? Na przykład sprzedaż tylko science fiction i fantasy czy kryminałów?

Nie. Wydaje mi się, że musi być szeroka, różnorodna oferta z różnych dziedzin literatury. Mówił pan o fantasy i kryminałach - ja to mam, a jeszcze jest bardzo dużo historii, nauk politycznych czy książek popularnonaukowych. Trzeba mieć szeroką ofertę. Szczególnie tu na Szerokiej, w mieście uniwersyteckim. Tu od wiosny do jesieni, kiedy jest bardzo duży ruch turystyczny, to odwiedzają mnie klienci zainteresowani różnymi dziedzinami. Nie mam książek takich bardzo specjalistycznych, ale wiem, kto tu z nas księgarzy prowadzi taką tematykę. Na przykład kto jest bardziej zorientowany w tematach prawnych czy medycznych, ma skrypty naukowe. Mogę wtedy odesłać do niego.

 

Mówi pani o internecie w pozytywnym tonie, ale przecież stanowi dla was też ogromne zagrożenie.

Tak - dla wszystkich małych księgarni. Napracujemy się, sprowadzimy książki, opowiemy o każdej książce. Klient przejrzy u mnie jakiś tytuł, skorzysta z mojej rekomendacji i doświadczenia, a w domu zamówi w internecie, bo taniej. Chociaż i tak jeszcze wysyłka dojdzie. Mała księgarnia nigdy nie będzie w stanie konkurować tak naprawdę z internetem i dużymi sieciami sprzedażowymi. Internet wygrywa przede wszystkim ceną. Niestety my mamy swoje koszty, które muszą być do tej książki doliczone. Ja staram się trzymać ceny okładkowej. W internecie zaniżanie ceny jest już w momencie premiery. To nas dobija.  Jako mali księgarze możemy ze sobą konkurować, robić promocje, ale nigdy nie zejdziemy poniżej pewnego poziomu ceny, bo po prostu nie możemy. My się z tego utrzymujemy. Muszą być opłacone media, pracownicy. Towar, który mamy zgromadzony na półkach, musi na to zarobić. Rzeczywiście w tych latach 90. na tym się zarabiało, bo była ogromna sprzedaż. Teraz jest trudniej. Nie może być tak, że w momencie premiery książki jej cena jest zaniżana. Jest na przykład o połowę niższa niż cena wydrukowana. To, po jakie licho jest drukowana? Niestabilna cena jest największym niebezpieczeństwem dla rynku księgarskiego. Miejmy nadzieję, że to się zmieni.


Ma pani na myśli prace nad ceną regulowaną?

Chodzi o to, żeby obowiązywała jednolita cena książki przez rok. Potem, wiadomo, każdy z nas będzie robić promocje, żeby przyciągnąć klienta. Ale nie zajdzie to poniżej opłacalności, bo już w tej chwili wychodzi na to, że książka jest sprzedawana poniżej ceny druku.

 

Jak z perspektywy tych 34 lat ocenia pani czytelnictwo? Jest opinia, że szoruje po dnie.

Nie, nie, nie! Nie jest tak źle. To są takie fale, taka sinusoida. W tej chwili jest tendencja zwyżkowa. Poza tym mam dodatkowo jeszcze porównanie, bo mamy księgarnię wyłącznie dla dzieci i młodzieży, a obok z literaturą dla tej bardziej dorosłej części klientów. Tak naprawdę, czy młodzi ludzie przejdą tu do księgarni dla dorosłych i będą się interesować książką, to zależy od tego, czy rodzice kupują książki dla dzieci. Tam się wszystko zaczyna - widzę to i mogę wyciągnąć naprawdę bardzo optymistyczne wnioski. Literatura dla dzieci ma się bardzo dobrze. Czytamy dzieciom książki i coraz więcej dzieci czyta samodzielnie. Świetne jest to, że są książki z dużymi literami, z pojedynczymi zdaniami na stronie. Jest satysfakcja, że samodzielnie coś przeczytałam i dzięki temu ten dzieciak potem sięgnie po następną, coraz trudniejszą, książkę. Jeszcze jedno. Dzieci chcą, żebyśmy im czytali, i same chcą czytać, prawdziwe książki. Ich się nie przekabaci tym, że da się czytnik. Z problemem dostępności książki na czytnikach mamy do czynienia dopiero w księgarni dla dorosłych. Dzieciom książki się czyta papierowe. Bierzemy je do ręki, siadamy wtuleni w siebie, w poduszkę, i czytamy sobie. Od tego się zaczyna, a później przechodzą tacy kiedyś "mali" czytelnicy do księgarni dla dorosłych. To nie jest tak, że czytelnictwo kuleje, nie. Wie pan, u mnie zawsze szklanka jest do połowy pełna.

 

Mam wrażenie, że mimo postępu technologii i cyfryzacji, książki są taką ostoją tradycji.

Zmiany oczywiście jakieś muszą być, ale dokładamy wszelkich starań, żeby u nas czuć było, że czas się zatrzymał. Muszą być regały z półkami. "Hobbit" ma być taką najbardziej tradycyjną księgarnią ze zorientowanymi księgarzami, którzy czytają książki, które mają na półkach. W internecie rzuca pan jakieś hasło i dostaje ze 20 ofert. Potem samodzielnie trzeba te książki przejrzeć na ekranie, a my panu o tym wszystkim opowiemy. Uwielbiamy pogaduchy o książkach i zawsze mamy coś do powiedzenia. Potrafimy je polecić. Księgarz nie może być po prostu tylko sprzedawcą. Przychodzą do mnie młodzi ludzi i pytają, czy jest jakaś praca na lato. Oni mogą najwyżej popilnować regałów. Wyszkolenie dobrego księgarza to nie jest miesiąc. Myślę, że tak po roku można powiedzieć, że ktoś z ucznia zaczyna być doradcą klienta. Droga do bycia księgarzem jest długa. Trzeba dużo samemu czytać, bo wiedza z zakresu literatury ze szkoły średniej to za mało. Można czytać na czytniku, ale ja uważam, że książka musi być w ręku. Książka pachnie. Muszę przekładać kartka po kartce. Myślę, że takich osób jak ja jest dużo więcej. Jeżeli ja lubię czytać, to na pewno jest wiele osób, które też to lubią.

 

Dziękuję za rozmowę!

 

Czytaj także: