- Po spektaklu dorośli mówią, że przypomniałem im czasy dzieciństwa - powiedział Robert Poryziński. - Mówię wtedy, że gdy wrócą do domu, to mają zrobić wszystko, żeby ich dzieci za 20 lat mogły powiedzieć to samo. Wywiad z twórcami Teatru Miejsca

Biznes Opinie
Styl Życia
Robert Poryziński Teatr Miejsca
Fot. Daria Spychała

Robert Poryziński i Daria Spychała stworzyli jedyny w Polsce teatr na rowerze. Lalkarz ze swoją małą sceną Teatru Miejsca przejeżdża po kraju na rowerze rocznie około 5 tys. kilometrów i opowiada bajki Andersena. Ich teatr jest nawiązaniem do czasów, gdy wędrowni artyści jeździli po kraju i opowiadali bajki. Robert i Daria długo szukali miejsca na swoją działalność. Ostatecznie rok temu zamieszkali w Toruniu. Spotkałem się z nimi w mieszkaniu – pracowni na toruńskiej starówce, by dowiedzieć się między innymi, czy warto zmienić dawne życie , by spełniać marzenia.

 

Skąd pomysł na Teatr Miejsca, który wędruje i mieści się na rowerze?

Tak mnie poprowadziło życie. Kilka lat temu straciłem pracę. Pracowałem zresztą w wielu miejscach. Łatwiej byłoby mi powiedzieć, kim nie byłem. Tak w zasadzie to wróciłem do zawodu, bo w latach 90. skończyłem lalkową szkołę teatralną. A w małym miasteczku, jakim jest Płońsk, z lalek i w ogóle ze sztuki nie ma szans przeżyć. Pracowałem więc w domu kultury na pół etatu za grosze. Założyłem wtedy rodzinę, straciłem tę pracę, potem tam wróciłem. Tutaj w zasadzie rozpoczyna się moja historia. Siedem lat temu stanąłem pod ścianą. Piłem. Jestem trzeźwiejącym alkoholikiem. Przepiłem wszystko i mieszkałem kątem u rodziców. W domu kultury mnie zawieszono. Ocknąłem się wtedy. 49 lat, a ja na kolanach. Terapia i trzeźwość to były warunki do powrotu do pracy. Jak wytrzeźwiałem, to pomyślałem, że po co mi ten dom kultury? To byłby powrót do tego samego. Otworzyłem pracownię w pokoju i próbowałem robić lalki. Mój start to było 400 zł. To były pieniądze, które zostawały po zapłaceniu alimentów. Zostały mi ze dwa kilogramy mąki, te 400 złotych i kilka arkuszy papieru. To był cały wkład w moje przyszłe życie. Robiłem takie lalki na telewizor dla znajomych. Sprzedawałem je za 100-150 złotych. Jedną robiłem tydzień, ale byłem przeszczęśliwy. Bywało tak, że zastanawiałem się czy z mąki, którą mam, zrobić sobie naleśniki, czy klej do lalek. Wybierałem lalki. Zastanawiałem się przez chwilę, czy szukać takiej normalnej pracy, jak dawniej. Tylko wiedziałem, że prędzej czy później to będzie powrót do picia. Powoli, powoli rozchodziły się wici. Najpierw jakieś małe zlecenia, potem większe. Wreszcie dostałem propozycję pracy dla ekipy filmowej i teatralnej w Bydgoszczy. Robiłem dla nich lalki. Po roku ta sama ekipa zleciła mi kolejną scenografię do ich filmu. Przygotowywałem naturalnej wielkości drzewa. To było bardzo ważne wydarzenie, bo pewnego razu do pracowni przyszła Daria. Przypadkiem przyjechała z Bielska-Białej na chwilę i już została z nami. Od tego czasu razem robimy lalki. To znaczy, ja robię lalki z papieru, a Daria im daje kolor, bo ja nie mam pojęcia o rysowaniu i kolorze.

 

Niedawno widziałem wasz spektakl z baśniami Andersena "Brzydkie kaczątko" i "Ołowiany żołnierz".

Mamy też spektakl w skrzynce oparty dwunastometrowej ilustracji, którą przewijam w trakcie opowiadania bajki. Daria przez kilka tygodni to rysowała. Ekran jest wielkości 20 na 40 centymetrów. Oglądany jest z odległości od 2 do 8 metrów, a ona w nim rysowała nawet pelargonie w doniczkach i chleb wystawiony w oknie piekarza, który ma te nacięcia. Mówiłem, że tego i tak nikt nie zobaczy, ale usłyszałem, że ma być wszystko. Jest to genialne! Uwielbiam się chwalić tym rysunkiem.

 

Dlaczego umieściłeś teatralną scenę na rowerze?

Rower to moja pasja. Cały czas na nim jeździłem. Jak jeszcze nie miałem tego teatru, to prowadziłem warsztaty żonglowania i robienia lalek. Wszystko na nim woziłem, wszystkie materiały, rekwizyty w plecaku i reklamówkach. W tym czasie mieszkałem nadal w Płońsku, a do Darii dojeżdżałem do Warszawy. No, nie była zadowolona. Przełomem był wyjazd na festiwal "Cyrk na kółkach" mego przyjaciela Adama Walnego na Podlasie. Tam poznałem pewnego człowieka, który podróżował z rodziną rowerem cargo. Zasiał wtedy we mnie pewien pomysł. Potem powstał mój spektakl z bajkami Andersena. Ten, który gram teraz, ale jeszcze w dość surowej formie. Wybuchła pandemia. W ciągu godziny straciłem pracę, wszystkie plany i nie wiedziałem, co zrobić. Pandemia latem trochę odpuściła. Zacząłem jeździć z moimi bagażami pociągami. Ciężki plecak, dwie nieporęczne torby - no nie da się. Wtedy przypomniałem sobie o tym rowerze cargo. Daria zorganizowała zbiórkę, bo jest dużo sprawniejsza ode mnie w tych sprawach internetowych i organizacyjnych. Ta zrzutka dała nam rower. Połączenie mojej pasji do lalek i wręcz chorobliwej chęci bycia osobą trzeźwą z pasją jeżdżenia na rowerze dała Teatr Miejsca. Od tamtej pory jeżdżę rowerem po całym kraju i opowiadam bajki.

 

Wydaje mi się, że dojeżdżanie rowerem nad drugi koniec Polski jednak może być ograniczeniem. To zajmuje przecież dużo czasu.

Brakuje czasu. Zdarzają się nam takie sytuacje. Jako anegdotę to powiem. Dzwoni do mnie kolega i mówi, że przez te jazdy tracę pieniądze, bo nie mogę dojechać do niego na festiwal. Mam wsiąść do pociągu z rowerem i przyjechać. Znajdą się pieniądze, żeby za to zapłacić. No to mu mówię, żeby zamknął oczy i wyobraził sobie, jak wygląda dworzec PKP i mnie z tym rowerem cargo, jak schodzę pod peronem. Chwila milczenia i mówi: Przepraszam, nie było pytania. Wracając do tego, co powiedziałeś wcześniej. To jest wliczone. Nie da się wszędzie dojechać. Czasami trzeba odmawiać, bo nie zdążę. Kilka miesięcy temu zorientowałem się, że widownia i organizatorzy traktują mnie tylko jako twórcę sezonowego. Ludzie widzą na zdjęciach mnie z rowerem i w plenerze, więc zimą świat o nas zapomina. Poza tym nie rozumieją tego, że to jest prawdziwy teatr na rowerze. Jak mam zagrać przedstawienie we Wrocławiu, to jadę z Torunia na rowerze. Niby o tym mówimy i tłumaczymy, ale ludzie jakoś tego nie widzą. Nie rozumieją, że jest to jedyny teatr w Polsce na rowerze. Nie rozumieją, że ja tym rowerem jadę z miejscowości X do miejscowości Y, a to jest na przykład 235 kilometrów odległości. Ja wiem, że oni czasem myślą sobie "wariat", ale to jest połączenie moich trzech pasji.

Od tego roku podchodzimy do tego bardziej racjonalnie – włącza się do rozmowy Daria. Pozwala na to moje całkowite zaangażowanie w organizację. Było tak, że ubiegłym roku Robert był dwa razy w Gliwicach. Pojechał tam, potem jechał rowerem 500 kilometrów dalej i wracał to tych Gliwic. W tym roku staramy się do tego podejść z głową i mamy już pewne takie stałe punkty na mapie zamówione od kilku miesięcy. Teraz wokół tych miejsc staramy się po prostu zdobyć następne zlecenia.

 

A ile kilometrów dziennie jesteś, stanie przejechać?

To zależy od wielu czynników. Generalnie staram się, żeby to nie było więcej niż 120 kilometrów. Mój rower jedzie mniej więcej ze średnią prędkością 10 kilometrów na godzinę. Wliczam w to zatrzymanie się na posiłek, odpoczynek. To jednak jest trzykołowy rower, a nie jednoślad. Przy całym zaprowiantowaniu waży około 80 kilogramów. Przy 100 kilometrach to nawet dodatkowa para skarpetek staje się zbyt ciężka. Na ogół staram się utrzymać odcinki trasy około 90 kilometrów. Czasem trzeba odbić w bok, bo pole namiotowe jest kawałek od trasy. To wszystko trzeba rozplanować.

 

Szczerze mówiąc, twój styl życia, bo to chyba nie jest to tylko zawód, wydaje mi się dość ekstremalny. Skąd czerpiesz siłę?

Często przychodzą po spektaklu ludzie dorośli i mówią, że przypomniałem im czasy dzieciństwa. Mówię wtedy, że gdy wrócą do domu, to mają zrobić wszystko, żeby ich dzieci za 20 lat miały takie same wspomnienia i mogły powiedzieć to samo: że ktoś im przypomniał dzieciństwo. Skoro mówicie, że to było piękne, to zróbcie to samo swoim dzieciom. To jest coś, co daje mi power, gdy samotnie jadę te sto kilometrów rowerem albo samotnie śpię na polu namiotowym. Opowiem ci pewną historię. Kiedyś na polu namiotowym jakaś młodzież mnie zaprosiła na grilla, no i żebym wpadł na kielicha. Powiedziałem im, że nie piję żadnego alkoholu. Ostatecznie okazali się sympatycznymi młodymi ludźmi, więc poszedłem na chwilę i się zasiedziałem. Nie było jakiegoś pijaństwa, ale był alkohol. O północy wyjąłem lalki i zrobiłem spektakl. Trwało to godzinę i impreza się skończyła. Rano spotkaliśmy się, gdy oni sprzątali po grillu. Byłem z siebie dumny, bo się zorientowałem, że nie wypili tego alkoholu, który mieli. Skończyli picie na moim spektaklu. Powiedzieli, że zachwycili się spektaklem i odlecieli dzięki bajkom, a nie dodatkowym dwóm litrom wódy, które zostały z imprezy. Miałem frajdę. Wszyscy możemy się realizować, ale często nie robimy tego. Za to robimy różne rzeczy, które kompletnie niczego nie dają, a przeszkadzają. Czasami jesteśmy zapraszani do szkół czy ośrodków uzależnień. To jest nasza taka działalność pro publico bono i to jest taka równoległa działalność Teatru Miejsca. Opowiadam tam baśnie dzieciom, które Andersen tak naprawdę dla dzieci nie pisał. Opowiadam baśnie, które rodzice kiedyś czytali dzieciom. Teraz coraz rzadziej czytają rodzice cokolwiek. Spotykam rodziny, które przychodzą i czasami nie wiedzą, że są rodzinami. Opowiadamy o samorealizacji, marzeniach, które można zrealizować poprzez styl życia bez alkoholu, narkotyków, poza uzależnieniami.

 

Jak duży jest rynek takich teatrów jak twój?

Nie wiem, co powiedzieć na to pytanie. Dla mnie jest olbrzymi, bo nie jestem w stanie do wszystkich dojechać. Ta mapa jest dla mnie jeszcze niezdobyta. Dla kogoś poruszającego się choćby samochodem to załatwienie trzech czy czterech festiwali w ciągu jednego tygodnia w sezonie nie jest problemem.

 

Gdy pojedzie się do pierwszego lepszego dużego miasta, to na rynku na przykład w Warszawie czy Krakowie zawsze jest ktoś, kto robi jakieś przedstawienie.

Tak, tylko artyści uliczni to zupełnie coś innego. To jest inna bajka. Ja też czasem wychodzę na miasto. Zresztą tak się poznaliśmy w parku na Bydgoskim. Park jest lepszym miejscem dla mnie niż ulica. Moje spektakle byłyby zgniecione przez ulicę po prostu. Wymieniłeś duże ośrodki. Tam się dzieje cały czas w sezonie w tych dużych miastach. Mnie interesuje coś innego. Jest mnóstwo małych festiwali. Często robią je fundacje. Małe, sympatyczne, przecudowne festiwale. Wymienić mogę choćby festiwale "Wertep" i "Cyrk na kółkach" na Podlasiu. Tak, to jest duży rynek. Gdyby tak pozbierać z całego kraju, to co dwa dni jakieś festiwale i imprezy się odbywają.

 

Zima jest jednak naturalną przerwą. Jak sobie z nią radzicie?

Do tej pory rzeczywiście było tak, że zimę ustawiałem sobie jako czas na zrobienie nowego spektaklu, bo to zajmuje sporo czasu i też na warsztaty. Nie ukrywam, że do tej pory zima była dla nas takim złym momentem, bo nic się nie dzieje. Po sezonie lizałem rany po kilku tysiącach kilometrów zrobionych na rowerze. Staramy się walczyć z tym postrzeganiem nas jako teatru sezonowego. Daria bardzo stara się przekonać wszystkich, że zimą, wiosną i jesienią też funkcjonujemy. Staramy się też cały czas uczyć. To nie jest tak, że zrobiliśmy spektakl jeden czy drugi i teraz odcinamy kupony i tylko go sprzedajemy. Po pierwsze, te spektakle cały czas się rozwijają. Po drugie, my sami próbujemy się dokształcać. Ja, chociażby kupuję nowe instrumenty i uczę się grać na nich. Żeby było śmieszniej, to nie mam pojęcia o muzyce. Ja mam gdzieś słuch zadeptany. Daria często jest na moich spektaklach i później mówi, co można poprawić. Występując, tego się nie zauważa, a ona ma inną perspektywę.

To jest pierwszy taki sezon, że już zapełnił nam się nam grafik – dodaje Daria. Już nawet wpisywałam na wrzesień rezerwacje. Zaczyna się kręcić, ale wymaga to poświęcenia sporo czasu na organizację. Często też o tym rozmawiamy między sobą, że ten rok jest dla Teatru Miejsca przełomowy. Między innymi wpłynęła na to zmiana miejsca i moja decyzja, żeby zostawić stałą pracę i zaangażować się w pełni. Dzięki przeniesieniu się Torunia mamy możliwość pracy we własnej pracowni. Możemy się rozwijać i mamy coraz więcej rezerwacji. Pracujemy teraz nad spektaklem opartym o legendy toruńskie. To jest też jeden z pomysłów na zimę, ponieważ chcemy z tym spektaklem uderzyć do szkół. Nawiązaliśmy już pierwsze przyjaźnie i znajomości z przewodnikami toruńskimi. Chcemy trochę połączyć nasze siły. Pojawiły się nowe możliwości, ale one nie jest prezent od losu, tylko sami zapracowaliśmy na to.

 

Zamieniliście rynek warszawski na toruński? Tam są chyba większe możliwości?

Tak naprawdę Warszawa dla nas była sypialnią – mówi Robert. Wielu moich znajomych z branży mówiło: "Człowieku, mieszkasz w Warszawie, tam możesz przecież grać. Cały rok sezon dla ciebie będzie trwał za zupełnie inne stawki". Będąc w Warszawie, chyba ze dwa razy wyjąłem lalki i to też przez przypadek. Kiedy przyjechaliśmy do Torunia, to spotykamy się z ogromną porcją pozytywnych emocji. Poznaliśmy masę ludzi i co chwilę ktoś wpada do nas na kawę. Przez dwa lata mieszkania w Warszawie, oprócz kilku osób znanych Darii z pracy, poznaliśmy właściwie tylko jedno małżeństwo sąsiadów. Mieszkamy w Toruniu pół roku niespełna, a mamy już mnóstwo znajomych.

 

Dlaczego Toruń?

Szukaliśmy mniejszego miasta i nie chodziło o interesy. To raczej pragmatyczna historia. Z mniejszego miasta mogę bardzo szybko wyjechać w trasę. Z Warszawy wyjeżdżałem rowerem ponad godzinę, gdziekolwiek, i to było masakryczne. Tutaj znaleźliśmy idealny dom dla naszej działalności. W Warszawie za pracownię służył stół kuchenny, a tu mamy przestrzeń.

 

Dario, wspominałaś wcześniej, że zostawiłaś etat w firmie dla Teatru Miejsca.

Przez długi czas nie dostrzegałam, że to nie jest tylko hobby, że to może być faktycznie sposób na życie i jeszcze przynosić dochody finansowe. To był proces, to trwało. Gdy poznaliśmy się wtedy w Bydgoszczy, działalnością Roberta była głównie pracownia lalek. Potem pojawił się spektakl. Jak już zaczęliśmy snuć plany, to uziemiła nas pandemia. Z drugiej strony dla nas to był dobry czas, bo gdy inni nie mogli chodzić do pracy, to pojawiło się sporo zleceń na lalki. Dzięki temu mieliśmy dochody, a Robert mógł doskonalić swoje przedstawienia, z którym teraz jeździ. Zaczęły się w wakacje poluźnienia i mogliśmy zacząć grać spektakle i festiwale. Jeździliśmy pociągami. Ja to robiłam z doskoku, bo pracowałam na etacie w agencji reklamowej, co pochłaniało mi bardzo dużo czasu. Rok temu odeszłam z etatu i to zaczęło przynosić konkretne owoce. Czas poświęcony na telefony, utrzymywanie kontaktu z domami kultury, praca w social mediach, jeżdżenie z Robertem, dokumentowanie zdjęciowe spektakli i rozpowszechnianie, realnie zaczyna się przekładać na to, że coraz więcej osób słyszy o naszym teatrze. Sami dzwonią i piszą z całej Polski. To nie jest jeszcze taka idealna sytuacja, bo do tego jeszcze troszeczkę nam brakuje, ale na prawdę już widzimy tego realne efekty.

 

Jak docieracie ze swoją propozycją do ludzi?

Liczymy przede wszystkim na emocje, które staramy się wywołać naszymi spektaklami i rozmowami – odpowiada szybko Robert. Dlaczego teraz siedzimy w pracowni i rozmawiamy, a nie w pokoju? Bo to jest podstawą naszego funkcjonowania. Pokazujemy naszą pracę, a to ludzi interesuje. Poczta pantoflowa jest świetna. Jest bezpieczna dla nas, jak i dla klienta. Jeżeli ktoś nas zaprosi po takiej rekomendacji, to wie, że nie będzie żałował wydanych pieniędzy. Oczywiście bardzo ważny jest internet.

Testujemy różne pomysły – dodaje Daria. Nie da się ukryć, że wielu naszych klientów jest właśnie w internecie w social mediach. Postanowiliśmy nie tylko pokazywać nasze prace, ale też opowiadać, dlaczego to robimy i skąd w ogóle wziął się właśnie ten pomysł. Staramy się pokazać, w jaki sposób żyjemy, że to nie jest jakaś udawana sceneria. Ten teatr i to, co robimy, to jest nasz styl życia. Myślę, że taka prawdziwość po prostu ludzi przyciąga. Gdy odeszłam z pracy w agencji reklamowej w Warszawie, która wiązała się z jakimś tam prestiżem, znajomi pytali mnie, co teraz będzie? No właśnie jakoś to jest i jest pięknie!

 

Można porzucić wyścig szczurów?

Oczywiście! Można żyć inaczej i to może być wyjątkowe. Oczywiście nie jest tylko idealnie, jest też trudno. To nie jest takie cukierkowe, ale zupełnie inaczej funkcjonuje się, wiedząc, że ten trud, wkłada się w budowanie czegoś swojego i czegoś, w co na prawdę się wierzy...

... i swoich marzeń - wtrąca Robert. Spektakle Teatru Miejsca są właśnie o tym. Moim głównym i najukochańszym twórcą jest Hans Christian Andersen, który całe życie oparł na realizowaniu swoich marzeń. Jego baśnie to są opowieści biograficzne i mówią o marzeniach. Tak naprawdę nasze życie z Darią staramy się prowadzić na realizacji marzeń. Myślę, że tutaj jest ta prawda w naszym teatrze. To jest ta siła, która nam pozwala działać. Daria powiedziała, że nie zawsze jest cukierkowo. Ja bym powiedział, że czasami jest tragicznie, a nie tylko "nie cukierkowo". Z drugiej strony potrafi być pięknie. Bardzo dużo czasu spędzamy w pracowni. Nie wiem, czy mieszkamy w pracowni, czy pracownię mamy w mieszkaniu. To wszystko się przeplata. Absolutnie nie jesteśmy pracoholikami, ale dużo pracujemy. Staramy się znaleźć ten balans. Opowiadamy sobie wzajemnie o swoich marzeniach i staramy się je realizować krok po kroku. Oczywiście często je zmieniamy, ale ich nie porzucamy albo nie szastamy nimi, o nie! One gdzieś ewoluują, przeobrażają w jakieś inne historie. Myślę, że to nam pozwala czasami przestać zauważać, że jest naprawdę źle.

Gdy Robert to teraz mówił, to sobie uświadomiłam jedną rzecz w kontekście tych trudnych momentów. Bardzo rzadko zdarza się, żebyśmy kryzysy mieli jednocześnie. Zazwyczaj kryzys ma jedno z nas, a to drugie uspokaja i motywuje. Wtedy też często powstają nowe pomysły. Nawet kłótnia, kiedy emocje poniosą, może po przepracowaniu mieć swój finał na scenie. Myślę, że w każdym prowadzeniu biznesu są takie chwile, kiedy jest po prostu ciężko i myślisz sobie, że to w ogóle nie ma sensu. Przychodzi następny dzień, który jest lepszy. Zadzwoni telefon i ktoś mówi, że widział nas w internecie, że jesteśmy cudowni i zaprasza. Takie kryzysy, mniejsze czy większe, ma każdy, kto prowadzi swoją działalność i to jest absolutnie normalne. Najważniejsze jest to, żeby się temu po prostu nie poddawać. Staramy się podbijać te elementy naszej działalności, które widzimy, że działają i w które warto zwyczajnie się angażować.

Dziękuję za rozmowę!
 

Czytaj także: