Zbrojeniówka? Pierwsze skojarzenia to Bumar Łabędy, wyspecjalizowane od lat w produkcji pojazdów pancernych, radomski Łucznik, gdzie przed wojną powstawały pistolety VIS i karabiny Mauser, a po wojnie przez dekady całe produkowano polskie wersje karabinka kałasznikowa. Może jeszcze Mesko ze Skarżyska-Kamiennej, znany producent amunicji różnych typów. Oczywiście to maleńki tylko wycinek tej branży. W samej tylko Polskiej Grupie Zbrojeniowej skupionych jest ponad pół setki rozsianych po całym kraju spółek, a polskich firm oferujący wyroby „produkcji specjalnej” - jak to się eufemistycznie określa - jest znacznie więcej.
Czasy mamy niespokojnie, za wschodnią granica trwa pełnoskalowa wojna, Polska stała gigantycznym hubem transportowym, przez które płynie pomoc wolnego świata dla walczącej z rosyjską napaścią Ukrainy. Wiele europejskich państw podnosi wydatki na zbrojenia i rewiduje podejście do własnych przemysłów obronnych, bo zanim tak do końca nacieszyliśmy się końcem jednej zimnej wojny, już znaleźliśmy się samym środku kolejnej. Zbroić się trzeba, bo moc odstraszania to jedyna sensowna odpowiedź na rosnące zagrożenie.
Polska była w zeszłym roku liderem wśród państw NATO w wydatkach na obronność, licząc je, jako odsetek PKB. Poza Polską (3,9 proc.), pierwszą piątkę prymusów uzupełniają Stany Zjednoczone (3,49 proc.), Grecja (3,01 proc.), Estonia (2,73 proc.) i Litwa (2,54 proc.). Rosnące wydatki na obronność to oznacza rosnące zamówienia dla całej branży obronnej. I to także szansa na rozwój i umocnienie rynkowej pozycji firm tworzący ten sektor. A to się bardzo przyda. Na wszelki wypadek.