Straszą i śmieszą, jak długa i szeroka nasza Polska kochana. Wszystkie te inwestycje dziwne i przedziwne, które sprawdziły się tak sobie, a nawet bardzo się nie sprawdziły. Od makro do mikro. Od megadrogiej klapy z elektrownią w Ostrołęce, po zarastającą mchem i paprocią siłownię plenerową z budżetu obywatelskiego, w której żadni obywatele siłować się nie chcą.
Ostatnio poruszył mnie jednak bardzo pewien przykład lokalny. Otóż w jak zawsze dobrze poinformowanym serwisie ototorun.pl wyczytałem, że działający od 3 września tego roku przystanek kolejowy Toruń Katarzynka niebawem de facto przestanie funkcjonować. Bo rozsądkiem wykazał się prywatny przewoźnik kolejowy, obsługujący linię Toruń – Chełmża i dalej do Bydgoszczy. I chwała szanownemu przewoźnikowi, czyli Arrivie, za to.
Cóż, przystanek Toruń Katarzynka jest nowy, piękny, gotowy od dawna i tylko korzystać się z niego nie bardzo da. Długo zresztą stał sobie w gotowości, strasząc po zmroku kierowców rzęsistym oświetleniem jak z naprawdę wielkiego miasta, a w końcu ruszył.
Oczywiście powinno to bardzo ucieszyć pasażerów, tylko długo zastanawiałem się – właściwie jakich? Kiedyś mówiono, że mieszkańców osiedla Jar – tyle, że do centrum Jaru z przystanku trzeba dygać ze 2 kilometry, a alternatywą jest nowiutki tramwaj z centrum pod sam blok. Jeśli więc „mieszkańcy Jaru” to była tylko zmyłka, to wychodzi na to, że przystanek wybudowano dla firmy Neuca i okolicznych biznesów, do których ludzie dojeżdżają do pracy. I ma to sens, szczególnie dla dojeżdżających np. z Chełmży. Problem w tym, że Neucę i resztę towarzystwa od przystanku oddziela niesławna krajowa droga nr 91. I jak wyliczyli skrupulatni koledzy z ototorun.pl, żeby legalnie, przejściem dla pieszych, dotrzeć z Katarzynki do odległego o 90 metrów przystanku autobusowego po drugiej stronie drogi, trzeba przejść… 1,5 kilometra. Co może i przywraca wiarę w stare hasło „Toruń miastem sportu” - a na pewno chodu sportowego – ale daje też jasność pełną, że nawet najwięksi twardziele nie podejmą się takiego zadania.
Wygląda to więc tak, jakby inwestor zbudował sobie fabrykę, ale nie pomyślał, że musi być do niej droga dojazdowa. I tu zareagowała Arriva, dla której oczywiste jest – jak dla każdego - że ludzie będą przebiegać przez starą „jedynkę”, która jest tu mocno niebezpieczna. Arriva postanowiła więc nie zatrzymywać się na tym przystanku, żeby nie narażać życia pasażerów, od 1 października.
I jasne, powie ktoś, cierpliwości, problem to przejściowy, bo kiedyś doczekamy tu nowego rozwiązania komunikacyjnego. No to lepiej poczekajmy. Ot, raptem kilka kilometrów dalej jest słynny wyjazd z Papowa Toruńskiego – Osieków na rozpędzoną krajówkę i cała okolica czeka na rozwiązanie problemu już kilkanaście lat.
Sytuacja to bowiem typowa dla polskich „obwarzanków”. W okolicy sprzedano setki działek, wybudowano setki domów, których mieszkańcy przywędrowali tu z miast. I tylko nikt nie pomyślał, że setkami samochodów będą musieli do tych miast co rano wrócić do roboty czy szkoły, wbijając się na skrajnie niebezpieczną drogę. I tak się wbijają rok za rokiem. Pojawiły się już oczywiście projekty przebudowy starej „jedynki”, co z jednej strony cieszy, z drugiej smuci, bo jasne jest, że mając wytrych w postaci „planowanej przebudowy” nikt z decydentów teraz paluszkiem w buciku nie kiwnie. W każdym razie z codziennych ryzykantów z tej okolicy łatwiej mają ci, którzy pracują w Bydgoszczy, a nie w Toruniu. Bo oni mogą skręcić w prawo.