O sylwestrowym telefajerwerku w Toruniu napisano już wiele rzeczy mądrych, mądrych inaczej i całkiem niemądrych. Ale jedno w całej tej debacie uderzyło mnie jednak szczególnie - pojawiające się tu i ówdzie głosy rodzimych entuzjastów, że cała ta promocja jest nikomu niepotrzebna, bo Toruń nasz kochany wystarczająco znany jest, uroczy i piękny, a zasoby historyczne to ma takie, że sobie poradzi ze ściąganiem turystów bez promocyjnych fajerwerków. A zresztą nawet jak sobie nie poradzi, to i tak będziemy szczęśliwi.
Otóż na pewno sobie nie poradzi. W dzisiejszym świecie nadmiaru atrakcji trzeba stawać na głowie, żeby sobie poradzić, a akurat taki city placement, jaki mieliśmy w sylwestra, to strzał w dziesiątkę. Przy takich biadoleniach dotyczących bezsensu promocji, zawsze mi się zresztą parę innych miast przypomina. Ot, choćby Chełmno, krzyżacki „bliźniak” Torunia, zwane polskim Carcassonne. Miasto urocze, piękne i mające takie historyczne zasoby, że powinno ściągać turystów i ich pieniądze bez wysiłku. I które ciągle czeka i czeka na odkrycie. Przypominają mi się też Barcelona, Paryż i Rzym. Kiedy Woody Allen zaczął kręcić swoją serię słynnych filmów o miastach, to one poszły w city placement z radością, choć podobno są nieco bardziej znane niż Toruń. Przypomina mi się też Toruń sprzed wielu lat. Volker Schlondorff, pan m.in. od „Blaszanego bębenka”, zjawił się wtedy w regionie na jednym z pierwszych festiwali Fundacji Tumult i w czasie pogwarek zdradził dziennikarzom, że pomysł imprezy bardzo mu się spodobał, więc postanowił przyjechać do miasta , o którym nigdy nie słyszał. Paru toruńskich redaktorów zagotowało się wtedy z oburzenia - w końcu Toruń jest znany, uroczy i piękny - a paru nauczyło się pokory. Bo jasne, oczywiście Toruń jest na liście UNESCO. Tak jak 522 inne miejsca w Europie.
No a sam sylwester? Jeśli chodzi o przekaz – i wizualny, i gadany - wycisnęliśmy jako region i miasto z wydanych na promocję pieniędzy maksimum. I obyśmy tylko zawsze mieli takiego nosa.