"Ja się nie boję, czy my mamy dobry produkt, bo jest smaczny, dobry z natury i bezpieczny! Ja się tylko boję o przylepienie etykiety tej galarety z Nowej Dęby." Rozmawiamy z Piotrem Lenartem - pomysłodawcą szlaku krajoznawczo-kulinarnego Niech Cię Zakole

Region Raport
Styl Życia
Piotr Lenart

17 lutego w Nowej Dębie w województwie podkarpackim doszło do tragedii. Na targowisku kilku klientów kupiło mięsne galarety. Po ich zjedzeniu doszło do ostrego zatrucia. Dwie seniorki trafiły do szpitala, a 54-letni mężczyzna zmarł. Nie znamy jeszcze bezpośredniej przyczyny zgonu, ale już teraz wiadomo, że osoby sprzedające galaretę nie miały wymaganych zgód, a warunki przetwarzania mięsa łamały zasady produkcji żywności. 

 

"Cień galarety" padł na całe środowisko małych, lokalnych przetwórców żywności, szczególnie wyrobów mięsnych. Klienci zaczęli się bać. Czy kupowanie żywności bezpośrednio od lokalnego wytwórcy jest bezpieczne? Jakie normy musi spełnić mały producent żywności, by sprzedawać swoje wyroby? Postanowiliśmy zasięgnąć języka u źródła. Spotkałem się Piotrem Lenartem, czyli pomysłodawcą, koordynatorem szlaku krajoznawczo-kulinarnego Niech Cię Zakole w Dolinie Dolnej Wisły i na Ziemi Dobrzyńskiej.


Piotrze, załóżmy, że jestem rolnikiem chcącym robić tę przysłowiową galaretę. Jak to zorganizować?

Jest kilka poziomów, na których można prowadzić swoją działalność. To zależy od zasięgu i wielkości produkcji. Są zakłady, które produkują certyfikowane przetwory z możliwością sprzedaży na rynkach unijnych. Potem jest MLO, czyli marginalna, lokalna, ograniczona działalność na małą skalę. Jest to zasięg ogólnopolski, ale dotyczy przede wszystkim zakładów przetwórstwa mięsnego, które działają w województwie i w ościennych. Trzeci poziom to RHD, czyli rolniczy handel detaliczny, no i w tym mieści się rolnicze domowe przetwórstwo. Niezależnie od poziomu, każdy zakład przetwarzający mięso jest pod kontrolą weterynaryjną. Jeżeli ktoś chce założyć przetwórstwo oparte na swoich własnych surowcach, to musi to zgłosić - mięsne u powiatowego lekarza weterynarii, a roślinne do sanepidu. Dostaje się numer ewidencyjny i jest się pod nadzorem weterynaryjnym i sanitarnym. Rolnicze przetwórstwo nie musi spełniać warunków określonych dla tych wielkoprzemysłowych zakładów, bo to jest niemożliwe do wykonania i byłoby bezsensowne. Chodzi po prostu o to, żeby spełniać warunki sanitarno-higieniczne.

Co to oznacza?

Należy mieć pomieszczenie, gdzie będziemy przetwarzać mięso, czyli pomieszczenie produkcyjne - kuchnię. Musi być wyłożona płytkami, żeby było czyściutko. Nie może być nasiąkających powierzchni, więc blaty najlepiej ze stali kwasowej. Oczywiście muszą być urządzenia chłodnicze, bo wszystko powinno być przechowywane w 4 do 6 stopni. Jeśli łączy się przetwórstwo mięsne i roślinne, to powinno być jakieś pomieszczenie również do przygotowania tych dodatków roślinnych. To ty sam określasz termin przydatności do spożycia i bierzesz za to pełną odpowiedzialność. Jesteś zobowiązany przedstawić skład produktu i źródło pochodzenia surowca klientowi, który cię zapyta przy okazji sprzedaży obwoźnej, u ciebie w domu, czy wysyłki. Jeśli przetwarzasz własne mięso, to obowiązkowy jest atest z ubojni HDI, czyli handlowy dokument identyfikacyjny. Jeśli bierzesz z hodowli od sąsiada, to on też musi takiego świniaka zawieść do ubojni. Inaczej nie wolno tego wprowadzać do obrotu. Istotą rolniczego handlu detalicznego jest zagospodarowanie swojego i lokalnego potencjału. To uruchomiło bardzo fajną rzecz. Tworzą się regionalne marki dzięki temu. Mamy takie już przecież na naszym szlaku "Niech Cię Zakole". Na przykład w Łochocinie Iwonka Wodzyńska prowadzi RHD "Papierówka - Łochocin". Rozpoczęcie takiej działalności przetwórczej nie jest bolesne. Tylko po prostu trzeba spełnić te podstawowe warunki. Doszliśmy do etapu, że już masz gotowy wyrób. No to jedziesz z tym potem na targ. Najlepiej mieć jeszcze produkty zawekowane, konfekcjonowane jak należy. Te wszystkie wrażliwe punkty trzeba po prostu eliminować.

Czyli taka sytuacja, jak to kiedyś bywało, że hoduję sobie świnkę, ubijam w domu, robię z tego produkty i sprzedaję na targowisku, jest niedopuszczalna?

Absolutnie. Świni na własnym podwórku ubić nie można. Jak to zrobisz, to bierzesz na siebie ogromne ryzyko. Pal licho, że tak powiem, jeśli to zjadłeś sam. Teraz te świniaki są rejestrowane, każdy ma numer. Jeśli tak ubijasz i to wprowadzasz do obiegu, to popełniłeś wykroczenie. Rolniczy handel detaliczny spowodował, że ci mali hodowcy i przetwórcy oferują kulinarne i przetwórcze rękodzieło. To jest produkt wysokiej jakości: pachnący, aromatyczny, smaczny i prawdziwy! To naprawdę ciężka praca, by wypromować taką produkcję i zdobyć zaufanie klientów. A teraz ten strzał z Nowej Dęby! Jeden taki cymbał po prostu może zniszczyć to wszystko.

Mówisz, że taka oficjalna działalność nie jest trudna. Dlaczego więc ci ludzie jej nie zgłaszają?

Ja bym to nazwał niechęcią wobec zderzenia się z machiną urzędniczą. Ludzi te "rygory", których nawet nie znają, już na wstępie zniechęcają. Tymczasem bywa, że te dotyczące RHD mogą łatwo spełnić. Teraz robiłem warsztaty na targach Ferma 2024 w Bydgoszczy i promowaliśmy właśnie produkty lokalne. Przewinęło się sporo rolników. Co oni mówią? Panie, ja się boję się tam iść, bo oni każą tych wszystkich papierów tyle wypełniać. To już wolę nic nie robić i nie mieć kłopotu. Pytam ich o warunki i okazuje się, że już je spełniają. Ja ich zawsze odsyłam do ośrodka doradztwa rolniczego, do specjalistów. Oni pomogą wypełnić papiery, a lekarz weterynarii podpowie. To nie jest wcale bolesne. Na naszym szlaku kulinarnym wiele osób się bało tego, ale odważyli się i teraz świetnie funkcjonują. To jest idealny instrument, żeby się utrzymać na rynku, właśnie dla tych ludzi przetwarzających i żyjących na wsi. Także jest to świetnie rozwiązanie dla restauratorów funkcjonujących na obszarach wiejskich. W okresie pandemii w zasadzie zaczęło kwitnąć przetwórstwo garmażeryjne i wędliniarskie przy restauracjach właśnie. Dzięki temu ci ludzie po prostu przetrwali, bo nabyli umiejętności przetwarzania, czyli poradzenia sobie z każdym elementem na przykład gęsiej tuszki.

A wracając do tej niesławnej galaretki, gdzie mógł być błąd?

Nie chcę wyrokować, bo na dobrą sprawę, nie wiadomo, czy była ona zepsuta, czy co innego. Natomiast mogę coś podpowiedzieć. Jest taki prosty sposób na galaretkę, który jest od dawien dawna przećwiczony na zylcu na Kaszubach. Zylc ma być szary i kwaśny jak życie Kaszuba. Jak robią ten zylc? Otóż wygotowuje się świńskie łepki, całe goloneczki z octem jabłkowym, zaprawia, dosmacza, obiera mięso po wygotowaniu, sieka lub mieli, zamyka w słoiki i pasteryzuje. No i ma się w spiżarni nawet na trzy miesiące taki produkt pasteryzowany. Wystarczyło tak zrobić, a nie na rynek jechać ze świeżą galaretą, która ma maksymalnie trzy dni ważności do spożycia. Jak się przekroczyło termin, to musisz to wyrzucić i nie możesz tego wprowadzać do obrotu. To są podstawowe rzeczy.

A miałeś jakieś sygnały od swoich zaprzyjaźnionych rolników w tej sprawie?

Tak i to mnie boli strasznie. Dzwonili do mnie, kontaktowali przez Internet nan przykład Tomek Jabłoński z Rumianego Jabłka. To są niewielcy przetwórcy prowadzący lokalną działalność. Boją się, że teraz na nich się po prostu rzucą, bo wrzucono ich do jednego wora z tym „galaretownikiem”. To jest katastrofa po prostu. Ja się nie boję o to, czy my mamy dobry produkt, bo mamy! Jest smaczny, dobry z natury i bezpieczny! Ja się tylko boję o przylepienie etykiety tej galarety z Nowej Dęby.

Poznaliśmy się wiele lat temu na jakimś lokalnym kiermaszu i spotykamy się na nich często. Powiedz, jak ustrzec się tam tej przysłowiowej galarety? Ludzie mogą się bać.

Po pierwsze, obywatel, który sprzedaje, musi mieć przy sobie na stoisku zezwolenie na przetwarzanie. Musi mieć na miejscu ten certyfikat. Pod drugie, musi ci podać skład produktów. Może to mieć wypisane na kartce lub na etykiecie. Po trzecie, obowiązkowo musi być określony termin ważności. To wszystko. On za to bierze odpowiedzialność. Jeśli chodzi o smak czy zapach? Jednemu pachnie, drugiemu nie pachnie. Jednemu smakuje, drugie mu nie smakuje. Gwarantuję ci, że wędliny swojskie pachną. Zresztą wielokrotnie jadłeś nasze wyroby z gęsiny czy jagnięciny. Smakowały ci?

Nawet nie pytaj! Jedzenie nabiera sensu.

No widzisz, a to, co kupujesz w hipermarkecie jako wędlinę, to pachnie tylko glutaminianem i ma jałowy, jednolity smak. No po prostu nie!

Dobra, zostawmy już tę nieszczęsną galaretę i porozmawiajmy o czymś przyjemnym. Opowiedz o szlaku kulinarnym "Niech Cię Zakole"

To jest inicjatywa ludzi, którzy mieszkają na obszarze Doliny Dolnej Wisły i na Ziemi Dobrzyńskiej. Nie jest sformalizowana na przykład w formie fundacji, stowarzyszenia czy spółdzielni. Wpadłem na pomysł stworzenia regionalnej marki opartej o lokalny potencjał przyrodniczy, kulturowy i właśnie kulinarny. Do tej inicjatywy przystąpiły agroturystyki na przykład w Gzinie, w Ostromecku restauracja i pałac, a po drugiej stronie Wisły mamy Dolinę Śliwkową, Nadwiślańską Chatę Mennonicką, Winnicę Przy Talerzyku, mamy Chatę w Chrystkowie. Gruczniak przystąpił ze swoim piwem, a Makowe Lato – Kasi Rymarz z ogrodem przyrodniczej symbiozy – spacerami botanicznymi i warsztatami zielarskimi. Mamy też hodowców z nami związanych - gęsi, baranów i świnki złotnickiej pstrej. Na Ziemi Dobrzeńskiej jest kilka również podmiotów. To "Pałacyk Gozdawa", RHD "Papierówka- Łochocin" i RHD Leśny Szept, Zagroda "Pod Zachrypniętym Kogutem"; Tradycyjne Jadło – Wilkowa Chata Mirosławy Wilk; Oni wszyscy wykorzystują swój lokalny potencjał i sąsiadów. Specjalnością na naszym szlaku jest na przykład trufla wśród mięs, czyli jagnięcina. Podajemy gęsinę i złotnicką wieprzowinę, czyli to dobro rodzime, które tutaj hodujemy. Co więcej, to jest podawane z naszymi lokalnymi dodatkami roślinnymi, jak kapusta z Unisławia czy brzad, czyli susz z owoców z Doliny Dolnej Wisły. Uważamy, że oferta gastronomiczna i agroturystyczna musi odzwierciedlać to dobro, które tutaj mamy. Zapraszamy na wycieczki, wyprawy kulinarne w Dolinie, gdzie podziwiamy przyrodę, mówimy o kulturze i serwujemy nasze lokalne potrawy oparte na tym, co tu jest dostępne.

A ten brak sformalizowania nie przeszkadza?

To jest inicjatywa, rzekłbym "luźna", ale coraz bardziej zintegrowana. Działamy już od 7 lat. Może jeszcze nie są to związki nierozerwalne, ale te relacje lokalne: hodowca rolnik - przetwórca restaurator zostały nawiązane i po prostu z tego lokalnego potencjału korzystamy. Stworzyliśmy krótkie łańcuchy żywieniowe z jagnięciną i gęsiną. Taki przykład. Ostatnio dołączyła do nas kiszarnia kapusty Kamili Kucharskiej z Unisławia. My bierzemy tę kapustę jako główny dodatek do naszych dań. Ona jest ukiszona dokładnie, do końca, pocięta w pasemka jak należy. Wyśmienita! Ta kapusta jest również konfekcjonowana na różne sposoby: z suszem owocowym, z winem z winnicy "Przy Talerzyku", z lokalnymi miodami. Jeśli mamy taką lokalną markę, to opieramy się na niej, a nie na produktach z marketów.

To się opłaca?

Mogę ci powiedzieć jedną rzecz. Hodowcy czy rolnicy, którzy z nami współpracują, nie pojechali nigdzie teraz traktorami, bo nie mają po co jechać. Oni po prostu sprzedają dla nas lokalnie i bezpośrednio swym odbiorcom na targowiskach i z domu. Nie narzekają!

Od lat mówi się o regionalnym smaku. W naszym regionie są festiwale...

Przerwę ci. Mnie po prostu gula lata, jak widzę tych wszystkich celebrytów, biegających z koszykami po marketach, po to, żeby zrobić festiwal regionalnego smaku! Jakiego regionalnego smaku? Skąd wziąłeś produkt podstawowy? Czy o taki chodzi!

Wróćmy może do waszej działalności. Wspomniałeś o wyprawach kulinarnych. Na czym to polega?

Otóż jak działamy. Mamy stronę www.niechciezakole.pl, na której jest nasza oferta wypraw, produktów, koncertów kulinarnych, biesiad, pikników. Ktoś sobie wybiera odpowiednią ofertę, a ja to koordynuję. Nie ma potrzeby zakładania jakiegoś stowarzyszenia, żeby się ciągle zbierać i uzgadniać coś, co można umówić z partnerem ot, tak po prostu. Zgłasza się organizator jakiejś wycieczki i mówi, że chciałby na szlak przyjechać. To jest sprawa prosta. Wysyłam mu ofertę i on wybiera. Wtedy dzwonię do Zdzisia, Wiesia, Eli czy Janka. Mówię, że jest wycieczka i pytam, kto przyjmuje, uzgadniamy szczegóły. Współpracujemy również z biurami podróży, bo ja nie jestem organizatorem turystyki. Jestem tylko takim przewodnikiem kultury kulinarnej, tak to nazywamy. Mamy również przewodników kultury przyrodniczej, jak Kasia Rymarz, która robi spacery botaniczne "Makowe Lato". Przenosimy ludzi w czasie i przestrzeni do Czasu Ziemiaństwa w Ostromecku, Czasu Wsi w Dąbrowie Chełmińskiej i Gzinie, Czasu Wiedźmy na grodziskach ze śladami kultury łużyckiej, jak w Gzinie i Pniu gdzie odkryto też pochówek wampiryczny. Dostosowujemy naszą ofertę do potrzeb gości – Mennonicka Pętla Smaku i ZaSmakuj Zakola to nasze dwa sztandarowe produkty turystyki kulturowo – kulinarnej. Mennonicka Pętla została uznana za najlepszy produkt turystyki wiejskiej Roku 2023 w regionie kujawsko-pomorskim.

Jakie jest zainteresowanie?

Ostatnio mam sporo zapytań o takie krótkie pobyty. Przyjeżdżają sobie ludzie do Bydgoszczy na przykład do filharmonii i nocują w Ostromecku. Nazajutrz mają ostromeckie śniadanie, pałacu zwiedzanie i rejs po Wiśle, bo rejsy też urządzamy. Współpracujemy z Olenderskim Parkiem Etnograficznym. Robimy "Rejsy ze smakiem" z Torunia zakończone piknikiem na terenie skansenu. To jest turystyka kulturowo-kulinarna z regionalną tożsamością. Ludzie zaczynają cenić to, co prawdziwe i dobre z natury. Jak mnie pytają, dlaczego jagnięcina i gęsina, to mówię, że dlatego, bo to u nas mamy. Jak bym miał ślimaki, żaby skaczące tutaj, to pewnie bym na tym robił. Najważniejsze to korzystać z własnego potencjału. Kto czyni z własnego, nie brak mu niczego.

Co tutaj jest w takim razie?

W Gzinie są hodowle jagniąt merynosa polskiego w starym typie. Po lewej stronie Wisły w Grucznie tak samo i wrzosówki też. Mamy dobrego partnera, czyli Instytut Zootechniki Państwowy Zakład Badawczy z Krakowa z filiami w Kołudzie i Pawłowicach. Zrobiliśmy kilka programów z Krajową Siecią Obszarów Wiejskich jak "Co z zagrody, to na stole na hasło Niech Cię Zakole" czy "Wybierz strawę na wyprawę".

Bardzo wiele osób ma takie wrażenie, że te produkty są bardzo drogie.

Drogi to jest rzeczywiście surowiec w zakupie. Gęś najtańsza w Instytucie Zootechniki to są 32 złote za kilogram, jagnię też 33, świnka złotnicka to jest 19. My natomiast nauczyliśmy się przetwarzać tusze w 100 procentach i wykorzystywać każdy element z nich, łącznie z 5 ćwiartką. Jeśli łączymy sferę gastronomiczną, garmażeryjną i przetwórczą, to jesteśmy w stanie z tym kosztem zejść. Jeśli teraz restauracje wielkomiejskie wprowadzają dania z jagnięciny, to jest powyżej stówy. U nas jest to od 40 do 90 złotych za danie. U mnie półgęsek za kilogram kosztował kiedyś stówkę. Kiedyś na kiermaszu obok stoją ludzie i smażą karkówkę po 10 złotych za 100 gramów. No i podchodzi do mnie gość z talerzem z górą karkówki i mówi, że ten półgęsek jest strasznie drogi. Odpowiadam mu, że karkówka z tego rusztu osmolona ze świni przemysłowej kosztuje 100 złotych za kilo. Tyle, co mój produkt najwyższej jakości, którego nie trzeba kupować pół talerza, tylko w plasterkach. Jest jeszcze ważna rzecz. Produkt prawdziwy nie jest pompowany. Naszego zjesz 50 gramów i jesteś najedzony, a tego pompowanego musisz zjeść 150. To mięso zostało wyprane z wartości kalorycznych. Wystarczyłoby ludziom nie iść w tym kierunku, że chude to zdrowe, bo to nie jest prawda. Chude mięso zostało uzyskane sztucznie poprzez odtłuszczenie i modyfikacje genetyczne. Wystarczyło po prostu pójść w kierunku kuchni pół jarskiej, czyli łączącej mięso z zielonym. Teraz podnosi się krzyk, że "gramy w zielone". Ja nie mam nic przeciwko zielonym ładowi. Uważam, że transformacja musi iść w tym kierunku, ale jest takie proste hasło dla głąba: "zdrowe, bo zielone". Zastanów się, gdzie i w jakich warunkach zostało to wyhodowane, że jest zielone w styczniu. Pomyśl człowieku! Wtedy się je warzywa okopowe, przetwory, kiszone i marynaty, a nie świeże pomidory i zielone sałaty.

Z tym chudym to mnie zaskoczyłeś. Od małego słyszałem, żeby zostawić tłuszcz, bo niezdrowy.

Chudego się więcej sprzeda, bo musisz go zjeść więcej. Jest mniej wartościowe. Przetwórstwo przemysłowe poszło w ilość. Produkcja zwierząt się zwiększyła. Teraz powiem tak: szambo wybiło! Tego się więcej nie da sprzedać, żeby nie wiem, ile ludziom mówić, że to będzie zdrowe, bo chude. Doszliśmy do ściany z obniżaniem kosztów i dlatego między inymi ci ludzie teraz wyszli na ulice. Produkować taniej już się nie da i zysku już też nie ma. Dla Europy, dla nas, droga jest w odwrotnym kierunku. Trzeba zacząć stopniowo przechodzić na dobre z natury. Na tym to polega.

Jeszcze na koniec pytanie, które pewnie zadaje sobie każdy. Czym różnią się produkty naturalne od tych sklepowych?

Wszystko się mieści w takim krótkim pojęciu "żywność funkcjonalna" z twierdzenia Hipokratesa. Powiedzą, że to już oklepane. Tak, ale co z tego? Żywność funkcjonalna to ta, która jest z natury dobra dla zdrowia. Zawiera wszystko, co potrzeba do szczęścia organizmowi. Bez suplementów i dodatkowych diet. Ja nie potrzebuję się suplementować czymś sztucznym, bo po prostu jem to, co ma wartość. Jak robimy takie warsztaty dla kół gospodyń, młodzieży, czy zainteresowanych restauratorów, to zapraszam profesora z Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie i on ma wykład na temat dobrego z natury, czyli mięsa z ras rodzimych. Na czym to polega? Chodzi o te zwierzęta, których rasy zostały ukształtowane na lokalnych zasobach roślinnych - paszowych. Na przykład gęś kołudzka, rypińska, lubelska, owce kamienicka, pomorska, wielkopolska, merynos polski w starym, cakiel podhalański typie i tak dalej. One są dostosowane do lokalnej paszy. Tak samo nasze organizmy przyzwyczaiły się do lokalnego pożywienia. Katastrofa bierze się z tego, że zaczynamy wprowadzać do naszego organizmu elementy obce. Przykładem jest owca kameruńska. Nasprowadzaliśmy tego, bo ładne i kolorowe. Jeżeli ktoś jadł takie mięso w Afryce, a potem w Polsce, to mówi, że jest inne. No, jest inne, bo dali inną paszę i to zwierzę się męczy. Dla twojego organizmu dobre jest to co regionalne, lokalne i niezmodyfikowane. Mamy taką świetną kiszoną kapustę w Unisławiu, a w knajpach u nas podają jakieś dziwolągi. Wiesz dlaczego? Bo nie mają korzeni i bujają się jedynie na gałęziach, to znaczy, że nie mają poczucia tożsamości kulturowo - kulinarnej, nie zdają sobie z niej sprawy.

Czyli cudze chwalicie, swego nie znacie.

Właśnie! "Robimy to, co lubimy, dzielimy się tym, co najlepsze" – dzielimy się własnym, naszym, lokalnym. "Swojskie" to jest to, co zostało wykonane z własnego, lokalnego, a nie gdzieś tam nabytego i przetworzonego na "swojską modłę". Takie działanie, a jest ono niestety dość powszechne, to jest nasza zmora, bo zastępujemy surowce i produkty lokalnego pochodzenia obcymi, a nadajemy im szyld swojskości. To jest oszustwo!!!

Na szlaku mamy Ziemię Dobrzyńską, Puszczę Bydgoską i Dolinę Dolnej Wisły z częścią Kociewia, a tam hodowców gęsi, jagniąt, świnek. Do tego rosną tu kapusta, cebula, cukinie, pomidory. To wszystko mamy własne, nasze. Z jednej strony Doliny są owoce – śliwki z powidłami z Dolny Dolnej Wisły, sadami starych odmian jak w Chrystkowie, a po drugiej kapuściany raj, do tego zioła - majeranek, tymianek, mięta. Naturalnie rosnące na naszych polach i plantacjach ekologicznych. W Brukach Unisławskich jest nie tylko kapusta, ale i świetne sałaty odmian wszelakich z gruntu. Jeśli ktoś nie chce tego wykorzystać, nie potrafi, tylko leci po algi, to nie ma z nim rozmowy. A świat przecież idzie w tym kierunku. Komu dawali teraz gwiazdki Michelina? Królem gastronomii został gość, który ma własną zatoczkę z rybami i warzywa z własnego ogródka. Galę wręczenia gwiazdek zrobiono w Strasburgu, bo w Alzacji wykorzystuje się w gastronomii produkty lokalne. Stąd się bierze świetność alzackiej kuchni, a nie z kropek na talerzu. To był hołd dla produktu lokalnego. Proust pisał o poszukiwaniu straconego czasu, a ja mówię o poszukiwaniu straconego smaku. Jest u niego pewien motyw: "Drzewo zrodzone nad przepaścią dla zachowania równowagi zmuszone jest rosnąć wstecz". Myśmy po prostu dobiegli do przepaści i teraz musi być powrót do pewnych trwałych wartości. Patrzę na tych biednych ludzi, którzy latają po tych galeriach – plemię "Galerian". Gonią, pędzą, a nie wiedzą, że tam zaraz za rogiem stoi babcia z jajkami, stoi ktoś z kiszoną kapustą i z doskonałymi marchewkami. To się bierze z łatwości, bo w tym markecie, galerii dostaniesz wszystko od majtek po marchewkę.

Dziękuję ci za rozmowę!