Z Katarzyną Meger, prezesem zarządu Bydgoskiego Klastra Przemysłowego Dolina Narzędziowa rozmawia Ryszard Warta
Z jakiego powodu przedsiębiorców na Kujawach i Pomorzu najczęściej boli głowa?
- Chociażby z powodu rosnących kosztów, na przykład tych związanych z rosnącą płacą minimalną. A wiadomo, że wraz z płacą minimalną wszystkie inne płace idą w górę. Ostatnie lata to także rosnące ceny energii i gazu, a to ogromne obciążenie. Znakomita większość firm związanych z naszym Klastrem ma ogromne zużycie prądu, tam stosuje się np. wtryskarki, czy wytłaczarki, urządzenia bardzo „energożerne”. One są unowocześniane, wymieniane na bardziej oszczędne, ale to wciąż wiąże się z wysokim zużyciem prądu. I jeśli cena prądu rośnie o 100 czy 150 procent, to przestajemy być konkurencyjni.
A to kolejny duży problem.
Tak, bo nasze firmy produkują głównie na rynek zagraniczny, a przebijamy się na nim tym, że jeśli chodzi o jakość, to poziom mamy już zachodni, natomiast ceny mamy trochę niższe.
Tylko że ten walor wraz z szybującymi w górę kosztami znika.
I dotyczy to znakomitej większości naszych firm, może poza tymi, którym udało się wbić w dostawy dla wojska, czy na rynek ukraiński. Reszta ma narastający problem.
A zapowiadane zmiany w samym systemie funkcjonowania biznesu, to nie powoduje lekkiej migreny? Mam na myśli choćby nadchodzącą rewolucję związaną z nowym systemem fakturowania. Pamiętając zamieszanie, delikatnie mówiąc, z Polskim Ładem, może być ciekawie…
Kiedy wchodził Jednolity Plik Kontrolny, odbyło się to bez większych kłopotów. To system, który funkcjonuje praktycznie w całej Europie i nie było powodu, by się z tego powodu burzyć. Z drugiej strony Polski Ład, przynajmniej w tym pierwszym wydaniu, był rzeczywiście bardzo nieudany i strasznie nam namieszał. Tu już nie tylko chodziło o to, że nagle wzrosły nam koszty, a to bardzo duże obciążenie , zwłaszcza jeśli chodzi o składkę zdrowotną. Problem polega także na tym, że firmy dostają bardzo mało czasu na dostosowanie się do zmian. Traktuje się nas na zasadzie: pstryk, wszystko się zmienia, wchodzą nowe zasady, a my musimy się błyskawicznie dostosować. Tak się nie da.
Słyszałem opinie, według której w Holandii porównywalne zmiany dotyczące fakturowania wdrażano przez kilka lat, a i tak holenderscy przedsiębiorcy oburzali się, że robi się to zbyt szybko. U nas okres przygotowań to jedenaście miesięcy. Polak potrafi.
-My i tak już jesteśmy mocno odporni na takie perturbacje. Kiedyś nowe rozwiązania wprowadzano na zasadzie pilotażu, teraz idzie się na żywioł i potem okazuje się, tak jak to było z Polskim Ładem, że coś zostało źle policzone, że nie przestudiowano wszystkich scenariuszy, jakie mogą się wydarzyć, nie sprawdzono zmian na małej grupie, żeby skorygować błędy.
Nasi księgowi dosłownie nie spali po nocach, bo zmiany przychodziły z dnia na dzień. Księgowa w naszej firmie przez pół wieczora pisała maila o tym, co musimy zmienić, po czym, gdy już rano, o siódmej, miała go wysyłać, przyszła kolejna zmiana interpretacji. To trudne, bo przecież nie zajmujemy się tylko wprowadzaniem w życie przepisów w naszych firmach, ale musimy jeszcze mieć czas, by te firmy prowadzić.
I coś jeszcze w wolnej chwili musicie wyprodukować.
Właśnie. Problem polega także na tym, że gdy pojawiają się sygnały o niekorzystnych efektach nowych rozwiązań prawnych, to z dużym oporem idzie się z kimkolwiek spotkać, by o tych zagrożeniach porozmawiać. A gdy już do spotkania dochodzi, wyjaśniamy w czym rzecz, dochodzimy do jakiś ustaleń, to nagle zmienia się minister, a za tym idzie tsunami polityczne, wszystkich w resorcie się wymienia i z naszych ustaleń nie zostaje nic. Takim sposobem weszła dyrektywa Single Use Plastics, ograniczająca ilość wprowadzanych na rynek tworzyw sztucznych, a my jesteśmy przecież zagłębiem takiej produkcji, więc nas to dotyka szczególnie mocno. Mieliśmy przypadek producenta sztućców z tworzyw: firma zakupiła nowoczesną technologię dofinansowaną z funduszy unijnych, rozwinęła wielką produkcję i nagle została postawiona w sytuacji, że nie może swych produktów sprzedawać w Europie, tymczasem dotacja unijna pozostaje do rozliczenia.
I nie da się tak raz-dwa przestawić na produkcję słomek do picia z papieru.
Które wcale tak do końca nie są z papieru, są tak samo mało ekologiczne, jak te z tworzyw sztucznych, nie nadają się chociaż do recyklingu. Na marginesie, mamy straszny problem z odzyskiem, system kaucyjny, który funkcjonuje wszędzie na świecie, u nas powstaje od kilkunastu lat i dotąd nie powstał, jego wdrożenie jest zaplanowane na 2025 rok. A mówimy np. o butelkach PET które są najłatwiejsze do przetworzenia na coś innego. Nowoczesne technologie recyklingu są dość drogie, co sprawia, że materiał z odzysku potrafi być czasem droższy od materiału pierwotnego. Jeśli dopłaca się do fotowoltaiki, to może i do takich rzeczy warto by było dopłacić?
Jest jeszcze zysk środowiskowy.
Tak, zysk środowiskowy jest oczywiście bardzo ważny, ale dla konsumenta, który ma zapłacić dwa razy więcej za produkt z odzysku, przestaje być najważniejszy. Niestety nie jesteśmy krajem w którym zakupy determinowane są przez patriotyzm lokalny. Przeciętny Niemiec zawsze w pierwszym wyborze kupi coś, co jest niemieckie. Przeciętny Polak kupi najtańsze, albo niemieckie, bo ponoć będzie lepsze, nie zwracając uwagi, że często jest to robione w Polsce, a najczęściej w Chinach.
Wróćmy z Chin na lokalny rynek. Jakie Pani zdaniem są trzy najważniejsze problemy, z jakimi zmagać się muszą mali i średni przedsiębiorcy w naszym regonie?
Po pierwsze to, o czym już wspomnieliśmy, czyli ogromne i wciąż rosnące koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Utrudniony jest przy tym dostęp przedsiębiorców do rozwiązań, które np. pozwalają ograniczyć zużycie energii z sieci. Większość firm nie może sobie w prosty sposób dofinansować fotowoltaiki, choć pewnie chętnie by to zrobiły. Brakuje też funduszy celowanych do małych i średnich przedsiębiorstw, bo wiele tych programów jest na wielkie kwoty, zdarza się, że firmy nie potrzebują projektu na dwa miliony, wolałyby na dwieście tysięcy, by kupić to, co akurat jest im potrzebne, rozliczyć i mieć to z głowy. Kiedy do wzięcia są dwa miliony, to bierze się firmę konsultingową, a ona też chce zarobić i robią się z tego o wiele za duże projekty, jak na małe firmy.
Druga sprawa to też już wspomniane niestabilne prawo. Powstaje coś, co zostało napisane na kolanie i potem w ciągu tygodnia wdrożone, a my się potem z tym „bujamy”. Zmiany w zasadach rozliczeń, ciągłe aktualizowanie oprogramowań kadrowych, płacowych, fakturujących - to zawsze jest dodatkowe obciążenie.
Często zostawia się nas samych z problemami, bo nawet z samym dostępem do rzetelnej informacji na stronach różnych instytucji jest duży kłopot. Kiepsko tam jest z wyjaśnieniami, interpretacje są, ale nie wiążące. Efekt jest taki, że gdy już jesteśmy przekonani, że coś z tych urzędowych obowiązków robimy dobrze, to zawsze może przyjść kolejna kontrola, po której okazuje się, że jednak robimy źle. Generalnie, im mniej nam się przeszkadza, tym lepiej nam się działa.
Pokutujący gdzieś tam jeszcze po PRL-u negatywny stereotyp prywaciarza, też chyba nie pomaga
Tak, takiego który wciąż próbuje kombinować, coś tam zachachmęcić, zarobić za wszelką cenę i nie płaci przy tym żadnych podatków. To naprawdę nie jest tak. Obciążenia są czasami tak duże, że firmy chcąc się utrzymać, próbują optymalizować swe koszty, co przecież nie oznacza łamania prawa.
A trzecia bariera?
Biurokracja. Wrzuca się nam na przykład obowiązek wypełniania sprawozdań GUS-owskich, które nie mają jednej strony tylko trzydzieści stron i tu nie chodzi tylko o to, że zajmuje to masę czasu. Mówi się często, że polskie firmy są mało innowacyjne, przy czym twierdzi się tak na podstawie danych statystycznych. Natomiast formularz gusowski wygląda tak, że gdy chcę zaznaczyć, że prowadzę w firmie działalność badawczo-rozwojową, to rozwija mi się wielka ankieta. Żeby ją wypełnić musiałabym godzinami obliczać, kto dokładnie w godzinach i minutach pracował przy innowacyjnym projekcie. W naszej firmie praca nad innowacją to proces twórczy. Ktoś ma jakiś pomysł, dzieli się nim, zastanawiamy się, analizujemy, szukamy rozwiązań, tego nie da się przeliczyć dokładnie tak, jak chcą tego rubryki w ankiecie. Jaki jest efekt? Klikam, że nie prowadzę działalności badawczo-rozwojowej i wiem, że tak właśnie robi większość przedsiębiorców. Ci, którzy nie muszą tej ankiety przedstawić do funduszy unijnych to prostu jej nie wypełniają.
I statystycznie jesteśmy nieinnowacyjni. A patenty, ich liczbą też mierzyć można poziom innowacyjności?
Wiele firm ma rozwiązania, które można by zastrzec zgłoszeniem patentowym. Niestety nie ma u nas nawyku patentowania, takiego jak w krajach zachodniej Europy, gdzie praktycznie patentuje się wszystko, nawet urządzenie, w którym woda płynie z góry na dół - tak jakby to było wielkie odkrycie. Inna rzecz, że procedura patentowa jest dość trudna, kosztowna. Zgłoszenie wzoru technologicznego w Unii Europejskiej to jest 350 euro i jeden formularz, u nas to już o wiele większe wyzwanie: i koszt, i formularz. Dofinansowanie, owszem można uzyskać, ale na usługi konsultingowe związane z uzyskaniem patentu, ale już nie na to, co jest najdroższe, czyli samo patentowanie. Firmy chętnie skorzystałyby z dotacji na certyfikację, na patenty, tymczasem najłatwiej o dotacje na to, z czym sami byśmy sobie poradzili.
Branża narzędziowa. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z jej istnienia.
Nasza branża: przetwórstwo i produkcja narzędzi, jest rzeczywiście trochę ukryta. Nie wytwarzamy produktów, które bezpośrednio trafiają na rynek, nie znajdziemy ich na półce w supermarkecie. Wiele firm prowadzi produkcję pod markami zagranicznymi. Tymczasem to silna branża, tworzy ją w naszym regionie wiele nowoczesnych firm. Są wśród nich przedsiębiorstwa produkujące na poziomie automatyzacji, który rzadko widuje się w zachodnim firmach. Działania proekologiczne, oszczędzanie energii, rzeczy o których dziś tak wiele się mówi, na przykład technologie odzyskiwania ciepła generowanego przez maszyny, wszystko to od dawna jest u nas standardem. Naszą innowacyjność docenia się na Zachodzie i szkoda, że często my sami nie potrafimy jej docenić. Bydgoszcz i jej okolice to także zagłębie firm produkujących na potrzeby przemysłu motoryzacyjnego. Przeciętny użytkownik samochodu, także z tych najlepszych zachodnich marek, zdziwiłby się, jak wiele części i elementów w jego aucie pochodzi stąd.
Bo to trudne. Skąd właściciel brytyjskiego - dajmy na to - wozu dowiedzieć się ma, że zderzaki w jego aucie powstały pod Bydgoszczą?
I nie zawsze się dowie, choćby chciał, bo przepisy są takie, że jako producenta oznacza się często tego, kto za wyrób odpowiada, a nie firmę, która daną część produkuje. Bywa więc, że producentem wcale nie jest ten, kto wyrób produkuje. To kuriozalne, ale tak to w całej Europie działa.
Jest jeszcze jedna bariera, o której trzeba wspomnieć. Jesteśmy w środku Polski, ale mimo tego główne szlaki komunikacyjnie jakoś nas omijają. Z Bydgoszczy nie mamy bezpośredniego dostępu do autostrady. Teraz doszła S5, ale projektowanie S10 ciągnie się od lat. I teraz jeszcze dowiadujemy się, że w ramach Centralnego Portu Komunikacyjnego powstać ma sieć szybkich kolei, tylko znowu: przez nasz region ma ona przebiegać jedynie bokiem, przez Grudziądz, omijając Toruń, Bydgoszcz, jedną z najbardziej uprzemysłowionych części kraju. Znów nas się odsuwa.
Dobra komunikacja to podstawa: brzmi banalnie, ale tak właśnie jest
Są u nas firmy, z których każdego dnia wyjeżdża 50 tirów i to, że muszą one pokonać obecną „dziesiątkę” na której praktycznie nie ma dnia bez wypadku, to naprawdę wielkie utrudnienie.
Kierowany przez Panią Klaster to przykład integracji działań różnych firm, przykład udany, ale nie aż tak często spotykany. Generalnie z łączeniem sił, współpracą – z tym też nie jest u nas najlepiej.
Nie jest najlepiej, bo nie mamy tradycji współpracy. Nasze początki też nie były łatwe. Jechaliśmy gdzieś na targi, mieliśmy pomysł, żeby przygotować jedno większe, wspólne stoisko, ale nie! Każda firma chciała mieć swój własny mały boksik, a bo ktoś podsłucha, podbierze klienta. Szło to opornie. Wiele zrobiła zmiana pokoleniowa, młodsi biznesmeni, pokolenie dzieci założycieli firm, mają już inne podejście.
Główną formą działalności Klastra przez dłuższy czas były wyjazdy targowe. Pojeździliśmy po świecie, zobaczyliśmy jak to wygląda. I okazało się, że jednak można się dogadać, można współpracować i można pojechać na targi otworzyć duże stoisko, razem prezentować swą ofertę i nie ma z tym jakiegoś wielkiego problemu. To był proces długi i bolesny, ale ta świadomość mocno się zmieniła, choć na pewno idealnie jeszcze nie jest. W najmłodszym pokoleniu biznesmenów, dopiero wchodzących na rynek, ogólnie nie ma problemu ze współpracą, dla nich to podstawa, oni wiedzą, że warto się spotykać, że sama okazja do wymiany doświadczeń potrafi być bardzo cenna. Oni wiedzą, że trzeba gdzieś być, gdzieś współdziałać, żeby mieć większy wpływ na to, co się wokół nich dzieje.
Jakich argumentów używa Pani zapraszając do współpracy w Klastrze?
Po pierwsze możliwości ograniczenia kosztów poprzez wymianę usług, profity z działania w grupach zakupowych: to przyciąga przedsiębiorców. Po drugie udział w wymianie informacji, dostęp do nowych technologii. Duża firma oferująca, powiedzmy, roboty przemysłowe raczej nie dotrze do jakiejś małej, działającej w pojedynkę firmy, co innego kontakt z całą grupą firm. Wspomniany już wspólny udział w targach bardzo obniża koszty. Wiele firm, które nigdy poza Europę nie wyjeżdżały, dzięki tej współpracy wyjechały i naprawdę nieźle na tym wyszły. Udział w naszym klastrze, mającym status Krajowego Klastra Kluczowego, daje wreszcie dodatkowe punkty w staraniach o fundusze unijne. To też się liczy.
Dziękuję za rozmowę.