Gdyby ktoś teraz powiedział, że chce zarobić duże pieniądze na pszczelarstwie, to powiedziałbym, że się nie da - mówi Tomasz Paul pszczelarz z Gniewkowa NASZ WYWIAD

Puls Dnia
Biznes Opinie
Tomasz Paul - pszczelarz z Gniewkowa
Fot. Tomasz Paul

Potoczne postrzeganie pszczelarza jest takie, że postawi gdzieś latem swoje ule, zbierze miód, drogo sprzeda i ma pieniądze na cały rok. Okazuje się, że prawda jest zupełnie inna i jest to bardzo dużo pracy, a ta sprzedaż wcale nie jest taka prosta. O hodowli pszczół rozmawiamy z Tomaszem Paul, który prowadzi pasiekę w Gniewkowie.

 

Jak to się stało, że został pan pszczelarzem?

Jesteśmy pasieką rodzinną. Ja jestem już w sumie trzecim pokoleniem pszczelarzy. Pasiekę zaczął prowadzić mój dziadek w latach 60-tych. Potem mój ojciec i jego trzej bracia. Ojciec jest już na emeryturze, ale pomaga mi jeszcze. W tej chwili jest to moje główne źródło utrzymania. Jestem rolnikiem i prowadzę niewielkie gospodarstwo, ale głównie zajmuję się prowadzanie pasieki. Mamy 250 uli i to jest jedna z większych hodowli w całym województwie kujawsko-pomorskim. Nie wiem, ile dokładnie jest jeszcze w regionie tej wielkości takich pasiek zawodowych, ale sądzę, że zaledwie kilka.

 

Jakie są dochody?

Nie podam jakiejś konkretnej liczby, bo dochody zależą od sezonu, pogody, upraw, które akurat nam się uda znaleźć, gdzie możemy  pszczoły wywieźć. Średnio z jednego ula możemy wywirować około 70 kg miodu. Wiadomo, że wiąże się to z kosztami, bo przewozimy ule z miejsca na miejsce. W naszym regionie jest dużo rzepaku, więc nie musimy daleko jeździć, bo mamy wszystko na miejscu. Jeśli chcemy wyprodukować miód gryczany albo lipowy, to już jedziemy około 200 kilometrów, a to są oczywiście koszty.

 

Czy poleciłby pan komuś wybór zawodu pszczelarza?

Gdyby ktoś teraz przyszedł do mnie i powiedział, że chce zarobić duże pieniądze na pszczelarstwie, to powiedziałbym, że się nie da. Jest kilka powodów. Kiedyś można było na pszczelarstwie się dorobić, bo możliwa była bardzo szybka sprzedaż miodu. Były przede wszystkim punkty skupu, które od pszczelarzy odbierały miód. Pomimo tego, że ta cena nie była zbyt wysoka, to gdy pszczelarz wyprodukował tonę miodu, to wiedział, że ją szybciutko sprzeda. Teraz to się pozmieniało i już tego nie ma. W pszczelarstwo trzeba się bardzo zaangażować emocjonalnie i czasowo. To nie jest tak, że idziemy sobie na osiem godzin do pracy i o godzinie 16 zamykamy i jedziemy do domu. Jak jest sezon, to wstajemy do pracy o czwartej rano, kiedy zaczyna świtać. A kończymy na przykład o 23, kiedy wydaje nam się, że większość rzeczy zrobiliśmy, a resztę możemy zrobić następnego dnia. Nie jest to szybki i łatwy zarobek.

 

Zimą też?

Teraz też mamy sporo pracy. Cały czas szykujemy miody, nalewamy je w słoiki. Sprzedajemy internetowo i do sklepów stacjonarnych. Pszczelarze zimowy czas wykorzystują na naprawę sprzętu, no bo przecież wszystkie ule stoją przez cały sezon na dworze. Śnieg, wiatr, słońce - cały czas są wystawione na zmienne warunki atmosferyczne, więc się niszczą. Zima to jest taki okres, kiedy naprawiamy sprzęty,  zbijamy nowe ramki do uli. W pszczelarstwie jest bardzo dużo rzeczy, o których zwykły człowiek nie wie. Choćby o chorobach pszczół. Większość chorób rozwija się w starych ramkach. Muszą być wymieniane co kilka lat na nowe, bo tam jest bardzo dużo wirusów i bakterii, które powodują, że pszczoły chorują. A te choroby przenoszą się z jednej pasieki na drugą.  Staramy się każdego roku, chociaż pięć ramek w takim ulu wymienić, więc to już trzeba zbić ponad tysiąc ramek na każdy sezon. Przerabiamy wosk na świeżą węzę, żeby pszczoły miały nową, którą wkładamy w ramki i one będą mogły sobie ją odbudować. Pracy zimą w pszczelarstwie zawodowym naprawdę jest dużo.

 

Co to jest węza?

To taki szablon z wytłoczonymi kształtami komórek plastra pszczelego, który jest umieszczany w ramce.

 

Czy pszczelarz ma taki czas, kiedy rzeczywiście może powiedzieć, że są wakacje?

Teoretycznie to niby teraz jest taki okres, gdzie nie musimy pracować od rana do nocy. Wyznaczamy sobie, powiedzmy, że dzisiaj popracuję pięć czy sześć godzin. Nie muszę nic robić na siłę dzisiaj, tak jak to jest w sezonie. Wtedy coś musi być zrobione na konkretny dzień i godzinę; i nie ma, że boli, trzeba to zrobić i koniec. Teraz mogę sobie pracę odłożyć i pojechać na ferie zimowe. Zostawiam wszystko na tydzień i nic się nie stanie. Pszczoły są spokojne w ulach, zakarmione, przygotowane, więc nie ma problemu. Mogę sobie spokojnie odpocząć.

 

Wydaje mi się, że takie potoczne postrzeganie pszczelarza jest takie, że ma te swoje ule, postawi je gdzieś, zbierze miodek, sprzeda i ma pieniądze. Okazuje się, że to jest bardzo dużo pracy.

Rozmawiałem kiedyś ze znajomym i powiedział, że latem popracuję troszkę, mam miód, sprzedam go i sobie żyję za to. To tak niestety nie jest, bo tej pracy w pasiece jest naprawdę bardzo dużo.

 

A taka mała pszczółka ile wyrabia miodu przez sezon?

O, to są gramy. Naprawdę jest tego bardzo mało. Kiedyś czytałem, że to zaledwie łyżeczka miodu. Żeby zrobić taki kilogramowy słoik miodu, to muszą oblecieć miliony kwiatów, zanim nazbierają nektar. Poza tym muszą nazbierać tego nektaru więcej, bo jest rzadki jak woda. Muszą go jeszcze w ulu odparować do takiej wilgotności, żeby ten nie sfermentował później. Przed wybraniem miodu z ula musimy zbadać jego wilgotność. Nie może przekroczyć 19 procent, bo jest ryzyko, że się popsuje. Tak, sporo się muszą pszczółki nalatać, żeby choć ten kilogram miodu dla nas nazbierać.

 

Jak wygląda wykorzystanie technologii w pracy pszczelarza?

Mamy miodarki elektryczne. To są urządzenie do odwirowywania miodu z plastrów pszczelich. Mamy trzy - ośmio, dwunasto i dwudziestocztero ramkową. W sezonie nasza pasieka podzielona jest na dziesięć mniejszych. Z jednego ula po każdym pożytku wybieramy około dwudziestu ramek. Mamy pełnego busa ramek i żeby to wszystko wywirować potrzebujemy kilku miodarek. Poza tym są teraz elektryczne narzędzia do odsklepiania, czyli zbierania wierzchniej warstwy wosku, pod którą jest schowany miód. Są specjalne stoły i urządzenia, które pakują ramki do tych maszyn do wirowania. To bardzo ułatwia pracę, ale jednak wszystko trzeba podnieść, przenieść, przestawić. Praca ludzka przy tym też jest bardzo potrzebna.

 

Czyli nie da się wsadzić ula w maszynę, żeby wyszedł miód z drugiej strony.

Nie, nie, nie! Są w internecie filmiki, gdzie są specjalne ule, z których miód płynie prosto do słoika, ale nie wyobrażam sobie, jak to działa. Nigdy tego nie widziałem na żywo.

 

 

Wspomniał pan, że kiedyś funkcjonowały skupy miodu. Jak w tej chwili wygląda dystrybucja miodu?

Praktycznie większość pszczelarzy sprzedaje miód detalicznie. Jest coraz więcej sklepów internetowych. Skupy miodów Polsce oczywiście nadal istnieją. Jest to kilku takich dużych graczy na rynku. Miody są skupowane w bardzo niskich cenach. Tak naprawdę poniżej kosztów produkcji. Sprzedają tam tylko pszczelarze, którzy po prostu mają pasieki hobbystycznie. Nie patrzą na jakiś wielki zysk z tego. Po prostu chcą wybrać miód i oddać go nawet poniżej kosztów, tak żeby się go pozbyć. I tych skupów jest kilka.

 

W jaki sposób Pan dystrybuuje swój towar?

Latem kiermasze, dożynki i wszelkie imprezy plenerowe. Poza tym przez te kilkanaście lat, które ja sam już prowadzę pasiekę, to wypracowałem sobie sieć sklepów. Mam swoich stałych odbiorców w różnych miastach w Polsce. Oczywiście najwięcej w Toruniu, bo tutaj akurat jest mi najbliżej. Sprzedaję też wysyłkowo, chociaż nie mam sklepu internetowego. Jestem aktywny w mediach społecznościowych i dzięki temu też zdobywam klientów.

 

Jak to jest, że miód na stoisku na kiermaszu kosztuje 40-45 złotych, a w hipermarkecie 20?

Do Europy coraz więcej miodu przypływa z Indii, Chin, Meksyku. To wszystko idzie przez Ukrainę. Sprowadzany jest jako ukraiński, a płynie gdzieś tam ze świata. Ten miód jest bardzo tani. Jak słyszałem, to jest dolar z kawałkiem, czyli około 5 złotych za kilogram. W związku z tym naszym dużym dystrybutorom nie opłaca się skupować miodu od polskich pszczelarzy, kiedy mogą go kupić kilkukrotnie taniej. Jest to dla nas zagrożenie. Także dla wytwórców niemieckich, czy francuskich, którzy nie mogą sprzedać swojego produktu, gdy napływa bardzo, bardzo tani miód ze wschodniej Europy.

 

Czym się różni miód kupowany, chociażby w hipermarketach, na którym jest napisane, że jest spoza Unii Europejskiej, od takiego z pańskiej pasieki?

Od razu chciałbym powiedzieć, że miód ukraiński jakościowo nie jest zły. Zaznaczam, że ukraiński, a nie taki który przez ten kraj przejechał. Tam ziemie i uprawy są bardzo dobre. Jedynym minusem jest to, że tamtejsi rolnicy nie mają takich obostrzeń w stosowaniu pestycydów i w tym miodzie na pewno jakieś pozostałości są. To można powiedzieć na sto procent.

Miody chińskie, które zalewają świat, są zbierane przez cały sezon. One nigdy nie są w ramkach zasklepione, przerobione całkowicie przez pszczoły i gotowe do wybierania. Odbierane są wcześniej, w specjalnych maszynach odparowane z nadmiaru wilgoci i rozlewane do beczek. Przyjeżdżają te beczki do Europy. Żeby cały rok na półkach sklepowych wyglądały pięknie, płynnie i lejąco, to muszą być niestety mocno podgrzane. Taki miód traci przez to praktycznie wszystkie swoje właściwości. Zostaje tylko kolor i smak. Marketowy słoik miodu kosztuje w promocji nawet i 15 złotych, a z polskiej pasieki 45. To jest największe zagrożenie dla naszych pszczelarzy, którzy próbują sprzedać swój miód w cenie rynkowej. Miód cały czas tę swoją cenę trzyma. Był taki okres, że próbowaliśmy troszkę podnieść cenę o 4-5 zł na słoiku, ale sprzedaż wtedy bardzo się obniżyła i wróciliśmy do ceny sprzed chyba trzech lat. Nie chcę narzekać, że miód się nie sprzedaje. Mamy stałych klientów, którzy przychodzą do nas od lat. Nie są to jednak takie ilości, żeby sprzedać wszystko, co wyprodukujemy w danym sezonie.

 

Jakie jeszcze problemy ma jeszcze branża pszczelarska?

W ostatnich latach nie ma się do czego w zasadzie przyczepić. Pszczelarze są wspierani, bo dostajemy różnego rodzaju dotacje, dopłaty do sprzętu i leków. Chociaż właśnie ta pomoc spowodowała, że pojawiło się inne zagrożenie. Takie ze strony pszczelarzy amatorów. Nie chodzi tu o konkurencję, bo skala ich produkcji jest zbyt mała. Dostają oni dofinansowanie na zakup uli, chociaż nie do końca wiedzą co z nimi zrobić i przez to rozwija się bardzo dużo chorób. Jeżeli taki początkujący pszczelarz pójdzie do jakiegoś doświadczonego i dowie się, jak należy opiekować się rojem, to będzie dobrze. Jeżeli ktoś po prostu dla kaprysu postawi kilka uli gdzieś daleko od domu, na przykład na działce i jeździ do nich raz na jakiś czas, to może z tego być tylko kłopot. Kiedy już skończy się sezon i zbieranie miodu, to często nie dokarmi, nie wyleczy na czas i zaczynają rozwijać się choroby. Jego pszczoły są słabe, no i sąsiednie roje zaczynają nalatywać na nie, by kraść im pokarm, no i przenoszą choroby na inne pasieki. Tacy pszczelarze, którzy nie do końca orientują się co robić, to jest prawdziwe zagrożenie. Oczywiście nie robią tego celowo, ale przez to pszczoły chorują.

Ostatnio dosyć dużo jest zakładanych nowych pasiek, bo są dofinansowania i dotacje. Z tym wiążą się problemy ze znalezieniem pożytków. W miejscach, w których jest na przykład dużo lip, akacji albo facelii, gdzie do tej pory zawoziliśmy pszczoły, robi się ciasno i nie ma gdzie tych uli postawić. Jak gdzieś jest posiane 10 hektarów facelii, no to nie może być dookoła stu czy dwustu uli, bo nikt nie będzie miał z tego żadnego pożytku.

 

Wszystko drożeje, a czy wzrosły koszty produkcji miodu?

Dopłaty dla branży spowodowały ważną rzecz. Przed unijnym dofinansowaniem, sprzęt był tani. Kiedy weszły dofinansowania, to sprzęt pszczelarski i leki bardzo, ale to bardzo podrożały. Cieszymy się jednak, że ono jest i na przykład do leków, które kosztują za opakowanie w granicach 60 zł, dostajemy chyba z 90 procent refundacji. Oczywiście trzeba należeć do związku, ale to nie jest wielki koszt. Są składki od ula i ubezpieczenie. Nawet w małych miejscowościach są koła pszczelarzy. U nas jest w Gniewkowie, obok jest w Inowrocławiu. Należymy do Pomorsko-Kujawskiego Związku Pszczelarzy w Bydgoszczy. A wracając do dofinansowania, to do sprzętu jest to z reguły około 50 procent. Jeśli taka miodarka przeciętnie kosztuje 20 tysięcy, to biorąc cenę netto, dostajemy z powrotem 8 tysięcy. To już jest całkiem niezła kwota. Sprzęt podrożał, ale nie ma wyjścia, musimy go kupić. Mamy kontrole z weterynarii. Bywa tak, że weterynarz widzi, że sprzęt jest stary lub zniszczony i prosi, żeby wymienić albo chociaż odnowić. To jednak jest żywność i tutaj musi być wszystko higieniczne.

 

Skoro mowa o kontroli weterynaryjnej, to jakie wymogi formalne trzeba spełnić?

Wymogów formalnych, tak naprawdę, jeśli ktoś chce produkować miód dla siebie czy najbliższych, nie ma żadnych. Oczywiście nie może tego sprzedawać gdzieś na rynkach, jarmarkach, bo żeby handlować miodem, to musi mieć zarejestrowaną w weterynarii sprzedaż bezpośrednią albo rolniczy handel detaliczny. Mamy kontrole weterynarii. Sprawdzane są miejsce do odwirowywania miodu, konfekcjonowania, nakładania w słoiki. Sprawdzana jest czystość.

 

Dziękuję za rozmowę!