Emocje już opadły. Trwają analizy. Każde ugrupowanie ma argumenty na zwycięstwo. I każde przekonuje, że przegrali przeciwnicy. Moim zdaniem przegraliśmy my – obywatele. Bo TA debata była zaprzeczeniem pluralizmu i równości wszystkich sił politycznych w dostępie do mediów publicznych. Demokracja powinna gwarantować równe szanse. Tu ich nie było. Ale czy to mnie zaskoczyło?
Koledzy z Redakcji poprosili mnie o analizę debaty, którą zorganizowała Telewizja Polska. Zgodziłem się, ponieważ przez kilkanaście lat prowadziłem programy publicystyczne z udziałem polityków, w tym debaty polityczne, w ośrodkach regionalnych TVP w Poznaniu i w Bydgoszczy, a także w rozgłośni regionalnej Polskiego Radia PiK, które swoim zasięgiem obejmuje województwo kujawsko-pomorskie. Ponadto od 2008 roku prowadzę firmę, która zajmuje się przygotowaniem menedżerów i członków zarządów firm do wystąpień publicznych, w tym medialnych. W ubiegłym tygodniu miałem także okazję poprowadzić dwie debaty wyborcze organizowane przez Nadwiślański Związek Pracodawców Lewiatan. Proszę wybaczyć ten przydługi wstęp, ale chcę w ten sposób nakreślić warunki brzegowe mojego stanowiska.
A teraz do sedna. Telewizja Polska jest ustawowo zobowiązana do zorganizowania debaty. W paragrafie 1 artykułu 120 Kodeksu wyborczego czytamy, że TVP "ma obowiązek przeprowadzenia debat pomiędzy przedstawicielami tych komitetów wyborczych w wyborach do Sejmu lub w wyborach do Parlamentu Europejskiego w Rzeczypospolitej Polskiej, które zarejestrowały swoje listy kandydatów we wszystkich okręgach wyborczych, a w przypadku wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej – pomiędzy kandydatami". Niestety, ustawa nie precyzuje warunków na jakich debata ma być zorganizowana. Telewizja Polska wykorzystała ten fakt i określiła warunki, które z prawdziwą debatą nie mają wiele wspólnego. Jak bowiem potraktować regułę, zgodnie z którą politycy mają tylko minutę na wypowiedź, nie mogą ze sobą dyskutować, a pytania są ewidentnie tendencyjne? Jak ocenić sposób zadawania pytań przez prowadzących, którzy poprzedzają je wygłaszaniem tez będących zbieżnymi z polityką rządu? Jak zachować się w sytuacji, gdy do prowadzenia debaty wyznacza się byłego rzecznika prasowego sopockiego PiS-u, który tydzień wcześniej zakłóca konferencję Donalda Tuska i jest współautorem serialu telewizyjnego ukazującego w skrajnie subiektywny sposób Przewodniczącego Platformy Obywatelskiej? Co zrobić, gdy ten prowadzący przerywa powitanie byłego premiera lub komentuje jego wypowiedź, łamiąc w ten sposób ustalone przez wszystkich reguły debaty?
W 2006 roku, gdy kierowałem Redakcją Informacji Polskiego Radia PiK, dotarła do nas wiadomość, że w gronie dziennikarzy rozgłośni ma pojawić się były wicemarszałek Senatu, polityk SLD Ryszard Jarzembowski. Miał do tego prawo. Zanim został senatorem był etatowym pracownikiem Radia, a kiedy wybrał politykę zawiesił swój etat dzięki czemu miał otwartą drogę do anteny publicznej rozgłośni Polskiego Radia. Ta sytuacja wywołała w nas wstrząs. Natychmiast zaprotestowaliśmy przeciw tym planom. Napisaliśmy list otwarty, w którym zawarliśmy swoje stanowisko. Komentując ten fakt mówiłem wówczas: „Nie pozwolę na to, aby jakikolwiek polityk redagował informacje w naszym radiu. Dlatego chciałbym odwołać się do honoru i odpowiedzialności Ryszarda Jarzembowskiego - wzywam go do rezygnacji z planów powrotu do pracy w radiu. - Proszę mnie dobrze zrozumieć: dla nas, dziennikarzy, to wszystko jedno, jaką opcję reprezentuje polityk. Ważne jest, że ją reprezentuje.” (więcej na ten temat w artykule „Gazety Pomorskiej” https://pomorska.pl/ryszard-niechciany/ar/6811507). Dzisiaj tamta postawa dziennikarzy Polskiego Radia PiK w obliczu skandalu łamania wszelkich wartości i etyki dziennikarskiej jaki stał się standardem mediów publicznych jawi mi się jako szlachetna, ale i naiwna.
W ubiegłą niedzielę (tak, tydzień przed wyborami) obejrzałem program publicystyczny „Punkt wyjścia”, emitowany w ośrodku terenowym Telewizji Polskiej w Bydgoszczy. Autorzy programu zaprosili do niego czterech gości, w tym dwóch z Prawa i Sprawiedliwości. Byli tam Grzegorz Karpiński z PO, Marcin Skonieczka z Trzeciej Drogi oraz Łukasz Schreiber i Krzysztof Ardanowski, reprezentujący PiS. Przecież to złamanie podstawowej zasady równości w programie publicystycznym. W tym kontekście jak potraktować niekulturalne i nieprzystające do powagi urzędu słowa Prezesa Rady Ministrów Mateusza Morawieckiego, który w poniedziałkowej debacie stwierdził „wszyscy na jednego, banda rudego”?
W 2019 roku, a dokładnie 13 stycznia Stefan W. dokonał zamachu na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Mogła to zobaczyć cała Polska, ponieważ stało się to w trakcie kulminacyjnego momentu finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jakim było tak zwane Światełko do Nieba. Ten akt terroru pojawił się w mediach całego świata. Spodziewałem się, że będzie on także tematem porannej Rozmowy Dnia w Polskim Radiu PiK, która była emitowana w poniedziałek, 14 stycznia. Myliłem się. Gościem programu był eurodeputowany PiS-u Kosma Złotowski, który wypowiadał się o unijnej polityce transportowej. Nie mam wątpliwości, że była to rozmowa nagrana wcześniej, której emisję zaplanowano właśnie na poniedziałek. Nie znalazł się nikt, kto zmieniłby ten plan. Nikt, kto podjąłby decyzję o aktualizacji tematu Rozmowy i poświęceniu jej atakowi na Pawła Adamowicza.
Dlaczego o tym piszę? Przecież pozornie to zupełnie różne sprawy. W moim przekonaniu nie. Publiczne media od ośmiu lat są traktowane jak partyjne szczekaczki. Owszem, nigdy nie były święte. Ale też nigdy nie były tak ordynarnie gięte. Niestety jako społeczeństwo przestaliśmy się tym przejmować. My obywatele i właściciele mediów publicznych nie reagujemy na tak skandaliczne wydarzenia jak poniedziałkowa niby-debata zorganizowana przez Telewizję Polską. Nie było w niej żadnej równości. Zabrakło w jej trakcie nawet zwykłego szacunku i kultury. Mieliśmy do czynienia z manipulacją, kłamstwami i podkładaniem nóg. Tak, świetnie wypadł Hołownia. Tak, Scheuring-Wielgus uśmiechała się i grała na emocjach. Owszem, elegancko prezentował się Bosak. Maj także sobie poradził. Ale jakie to ma znaczenie? Morawiecki grał znaczonymi kartami. A Tusk? No tak, nie wytrzymał napięcia. Tylko, że nie o to w tym wszystkim chodzi.