Miałem kredyt frankowy, ale już nie mam. I pewnie z tego powodu nerwy w ostatnich dniach targają mną mniejsze niż paroma kolegami przy sąsiednich biurkach. Bo oni znowu zaczynają dzień od dyskusji o tym, jak bardzo spadła złotówka i o ile urośnie im rata. Skutki zaskakująco wysokiej obniżki stóp procentowych pewnie będą omawiane nie tylko teraz przy porannej kawie (też coraz droższej z powodu zjazdu naszej waluty), ale długo jeszcze na uczelnianych zajęciach z finansów. Bo to w końcu modelowo modelowy przykład wpływu na różne aspekty życia gospodarczego jednej decyzji.
Zostawmy jednak te rożne aspekty i zostańmy przy czarnych dniach złotówki, która przez ostatnie kilka miesięcy budowała swoją pozycję wobec euro, dolara i oczywiście franka - co sympatycznie odczuliśmy w czasie zagranicznych wakacji - żeby ją stracić boleśnie i niespodziewanie. No chyba, że ktoś się takiej decyzji spodziewał i zrobił interes życia, ale niestety większość z nas go nie zrobiła. I choć oczywiście spadek kursu nie każdego martwi, bo cześć eksporterów pewnie jest zadowolonych, to już konsumenci – kupujący towary importowane - czy dyżurni frankowicze, to wręcz przeciwnie.
I o dalej? Niektórzy eksperci przekonują, że deprecjacja złotówki jest jednak chwilowa, jako reakcja na zaskakującą decyzję Rady Polityki Pieniężnej, inni, że raczej w tym roku nie ma się już co spodziewać powrotu do kursów, które pamiętamy choćby z wakacji. Irytujące jest coś innego. Bo nawet jeśli to reakcja chwilowa, to nie ma mamy żadnej pewności, że takie chwile nie będą zdarzały się co chwilę. A to na pewno gospodarce nie służy. W zeszłym roku kryzys złotego miał szczególny powód – gigantyczną obawę przed światowym kryzysem energetycznym. Dziś wychodzi na to, że głównym powodem jest zaskakująca decyzja RPP. Nie mająca oczywiście nic wspólnego z wyborami, jak mówią złe języki.
I tak na koniec – prezes NBP, Adam Glapiński, ogłosił decyzję o obniżce stóp znowu w swoim stylu. A ja się znowu zastanawiam, co za PR-owski szkodnik polecił mu ten styl. Kto przekonał prezesa NBP, że ma ocieplać swój wizerunek, występując jako miły wujo, opowiadający kwieciste historyjki. Że to „zrobi robotę”, że tak nawiążę do ostatniego występu pana prezesa. Otóż to nie robi roboty. Nikt nie oczekuje od szefa NBP, że będzie miłym wujem. Ma być bankierem, który mówi sucho, konkretnie i nikogo totalnie nie zaskakuje. Bo jak totalnie zaskakuje, to zaczyna się panika.