Co ma wspólnego Kopernik, dwa koty i Szwecja? Co to są kioskowce? Czy Toruń to dobre miejsce na biznes turystyczny? Rozmawiamy z Katarzyną Czarną z Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków. WYWIAD

Region Raport
Biznes Ludzie
Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków w Toruniu
Fot. Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków

W 2021 roku w Toruniu powstało pierwsze w Polsce Muzeum Rycerzy i Żołnierzyków. Dla starszych wizyta tam to wspaniała sentymentalna podróż, a dla młodszych lekcja historii. Prowadzi je Fundacja „A to historia!”, założona przez Katarzynę Czarną i Karola Szaładzińskiego. Można tam zobaczyć kolekcję ponad czterech tysięcy figurek. Na parterze prezentowane są figurki historyczne, czyli takie, które na podstawie źródeł wiernie odtwarzają ubiór i wygląd rekonstruowanych postaci. Druga część kolekcji znajdująca się w piwnicy to tzw. kioskowce, czyli figurki-zabawki produkowane i sprzedawane w kioskach i sklepach z zabawkami w czasach PRL do połowy lat 90. ubiegłego wieku. Spotkaliśmy się z Katarzyną Czarną, by dowiedzieć się, czy muzeum żołnierzyków to dobry biznes.

 

Przyjechała pani z mężem z Poznania. To jednak większy rynek niż toruński.


Myśleliśmy bardzo długo nad wyborem miejsca dla muzeum i nie tylko Poznań był brany pod uwagę. Funkcjonowaliśmy w branżach zupełnie niezwiązanych z dziedzictwem historycznym. Ja zajmowałam się nieruchomościami, a Karol był dziennikarzem. Poza tym oczywiście zbierał latami żołnierzyki. Kolekcja, która jest bazą muzeum, to jego prywatna własność użyczona fundacji. Zakładając fundację i mając w planach otwarcie muzeum, szukaliśmy w całym kraju podmiotu, który pomógłby nam zaistnieć. Samorządu albo wręcz prywatnej osoby, która prowadząc jakiś biznes, na przykład hotelarski, chciałaby mieć również niewielkie muzeum i wypromować się wśród pasjonatów żołnierzyków. Taki był plan.

 

A plany zazwyczaj...

No właśnie. Nakręciliśmy nawet taki filmik, który do dzisiaj można zobaczyć na YouTube: „Polskie Centrum Figury Historycznej”. Liczyliśmy na to, że gdzieś znajdzie się miejsce dla naszego muzeum. Jeździliśmy po całym kraju i spotykaliśmy się z władzami samorządowymi. Byliśmy między innymi w Opolu i Iławie. Najlepszą ofertę złożył wiceprezydent Ostródy. Zaproponował, że gmina wynajmie nam za złotówkę podziemia krzyżackiego zamku. Mogliśmy mieć umowę na 30 lat, ale samorząd nie chciał finansować ani powstania, ani utrzymania takiej placówki. Myślę, że to nie był zły pomysł, tylko wtedy, nie mając doświadczenia w pozyskiwaniu środków, musielibyśmy sami zdobyć finansowanie na remont ogromnych piwnic, które podciągały wilgoć z Jeziora Ostródzkiego. Wtedy nie miało to szans powodzenia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się poszukać wsparcia w Toruniu, bo mąż stąd pochodzi. Toruń miał coś, czego nie miały wtedy inne miasta, czyli prężnie działający zespół Toruńskiego Centrum Wsparcia Biznesu. Tam rzetelnie potraktowano naszą chęć przeprowadzki. Pokazano nam, jak możemy zdobyć środki i udostępniono adres w celu rejestracji podmiotu prowadzącego działalność pożytku publicznego. Przerejestrowaliśmy fundację z poznańskiej na toruńską, żeby móc startować w projektach i uzyskać finansowanie na utworzenie muzeum.

 

Pomogły fundusze europejskie?

Tak. Najbardziej sensowne wydało nam się ubiegać o wsparcie z Europejskiego Funduszu Społecznego, dystrybuowanego przez Ośrodek Wsparcia Ekonomii Społecznej w Toruniu. Uznaliśmy, że to, co chcemy zrobić, jak najbardziej wpisuje się w założenia ekonomii społecznej. Gdy w roku 2013 zakładaliśmy fundację, wiedzieliśmy, że nasza działalność nie będzie nastawiona na zysk, więc to kryterium było spełnione. O wiele poważniejszym wyzwaniem było znalezienie pomysłu na pracę w muzeum dla osób zagrożonych wykluczeniem społecznym. Jeszcze przed jego powstaniem fundacja prowadziła lekcje muzealne w szkołach, więc rozumieliśmy, z czym będziemy mierzyć się na co dzień: uczenie dzieci, oprowadzanie gości – również zagranicznych albo pięcioletnich maluchów z rodzicami. To są niełatwe wyzwania nawet dla doświadczonych pracowników. A my mieliśmy zatrudniać osoby, dla których etat w fundacji był często pierwszą pracą w życiu. Dotacja na utworzenie jednego miejsca pracy w 2020 roku to było 24 tys. zł i należało je wykorzystać tak, by zapewnić ciągłość zatrudnienia przez rok. Zdecydowaliśmy, że przy muzeum powstanie pracownia, gdzie będą malowane żołnierzyki naszej produkcji, przeznaczone do sprzedaży w sklepie z pamiątkami przy kasie. Na ogłoszenie o zatrudnieniu artystów z niepełnosprawnością zgłosiło się dwa razy więcej chętnych, niż mogliśmy zatrudnić. We wniosku o dotację do toruńskiego OWES-u musieliśmy bardzo starannie zaplanować działalność muzeum i pracę dla tych osób. W dopięciu budżet projektu bardzo pomocne było dofinansowanie wynagrodzenia osób niepełnosprawnych przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. To była taka osłona finansowa, konieczna, żeby utrzymać stanowiska przy pracy akordowej osób z niepełnosprawnością.

 

2020 to też rok pandemii. Jak to wpłynęło na waszą działalność?

Właśnie na rok 2020 zaplanowaliśmy uruchomienie muzeum. Latem, gdy wydawało się, że wszystko wraca do normy, zawarliśmy umowy o pracę z pracownikami i uruchomiliśmy pracownię. Jesienią wszyscy zaczęliśmy chorować, nie było też szans na otwarcie muzeum z powodu obostrzeń. To wtedy Karol wymyślił hasło: „Żołnierzyki na wynos”, żeby dostosować się do zaleceń epidemicznych. Do dziś mamy je w oknie muzeum. Na przełomie lat 2020/2021 byliśmy bezradni, większość zatrudnionych była na zwolnieniach i poważnie chorowała, nie tylko na covid. Pociechą w tym całym nieszczęściu było zaliczenie okresu choroby pracownika do trwałości projektu, bo przecież nie mieliśmy na to wpływu. Jakoś przetrwaliśmy dzięki temu, że Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej w Toruniu przygotował zadania pożytku publicznego, związane z ograniczeniem skutków pandemii. Zgłosiliśmy więc ofertę usług edukacji domowej dla rodzinnych domów dziecka. Nasz projekt zakładał, że przyjdziemy z pomocą w nauce historii, języka polskiego i angielskiego. To pomogło nam przetrwać, a jednocześnie nawiązaliśmy bardzo dobre relacje z rodzinnymi domami dziecka w Toruniu. Do dziś mamy kontakt z kilkoma a na drzwiach naszej pracowni wisi tablica „Noc w muzeum”, zrobiona przez dzieci z pieczy zastępczej. Cały biznesplan muzeum, pisany przed pandemią, opierał się na danych z lat 2016-2019. Wskaźniki dla branży turystycznej wciąż nie wróciły do tamtych poziomów, nawet w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Ludzie zmienili swoje nawyki, inaczej spędzają czas wolny i trudno się z tym kłócić. Tak po prostu jest i trzeba swoją ofertę dostosować do realiów rynku.

 

Jak układa się współpraca z samorządami?

Są samorządy, dla których nie jesteśmy żadnym partnerem. Same realizują swoje cele. Są też na terenie kujawsko-pomorskiego gminy, które traktują nas jako bardzo potrzebny podmiot, wspierający ich inicjatywy. Kiedy jeszcze działaliśmy w Wielkopolsce, lekcje muzealne w szkołach to był nasz najlepszy produkt sprzedażowy. Zgłaszaliśmy się do jakiegoś samorządu i w ramach grantu zdobywaliśmy dofinansowanie. Wchodziliśmy do szkół na terenie danej gminy i realizowaliśmy zajęcia dla całego rocznika. Nie udaje nam się podobną metodą działać w Kujawsko-Pomorskiem. Tutaj dominują zajęcia dla poszczególnych klas.

 

Wspomniała pani o lekcjach muzealnych. Jak duże jest zainteresowanie?

Od początku istnienia fundacji mamy zajęcia pt. „Skrzynia Dobrawy”. Dzieciaki wyciągając ze skrzyni posagowej księżniczki różne przedmioty, poznają dziedzictwo X wieku i to, jak się zaczęła historia Polski. Dzięki kontaktowi z przedmiotami historia jest atrakcyjna. Na bazie tych udanych doświadczeń powstało kilka kolejnych lekcji, które pozwalają realizować podstawę programową. Te zajęcia organizowane są w naszym muzeum i w szkołach. Na miejscu niestety mamy ograniczone możliwości lokalowe. Teraz normą są grupy minimum 40-osobowe, bo tyle mieści się autokarze. Musimy dzielić wtedy grupy na połowę. Jedną oprowadzamy po wystawie figurek historycznych, a drugą po ekspozycji żołnierzyków. Marzy mi się znalezienie miejsca, gdzie moglibyśmy przyjąć duże grupy. Natomiast dla szkół przygotowujemy takie lekcje, które są wpisane do podstawy programowej i stanowią gotową realizację jakiegoś fragmentu cyklu edukacyjnego.

 

Dlaczego postanowiliście prowadzić muzeum jako fundacja?

Fundacja i działalność gospodarcza to są zupełnie inne formuły działalności. W momencie rejestracji działalności gospodarczej podlega się od razu pod ZUS, więc trzeba mieć zapewnione źródło przychodu. My natomiast potrzebowaliśmy dofinansowania, żeby w ogóle zaistnieć. Powstała więc Fundacja „A to historia!”. Osobie fizycznej nikt dotacji przewidzianej dla podmiotów pożytku publicznego nie da. Mam wrażenie, że teraz ten profil ekonomii społecznej jest w odwrocie. Jeszcze parę lat temu podmiotów tak działających w samym Toruniu powstawało sporo. Natomiast w tej chwili odważnych, którzy zdecydują się na przyjęcie od OWES dotacji i stworzenie miejsc pracy dla osób zagrożonych wykluczeniem z perspektywą utrzymania ich przez minimum rok, aż tylu nie ma. W ciągu ostatnich lat bardzo wzrosły koszty pracy. Płaca minimalna to dla pracodawcy koszt już ponad 5 tys. złotych miesięcznie.

 

Jak to wpłynęło na muzeum?

Na etatach w fundacji są osoby z niepełnosprawnością, których wynagrodzenie jest częściowo refinansowane przez PFRON. W roku 2000 ta dotacja stanowiła 60-70 proc. wynagrodzenia, co pozwalało traktować zatrudnianie osób z dużymi dysfunkcjami zdrowotnymi jako działanie prospołeczne, nastawione na ich aktywizację zawodową. Rok 2024 jest pierwszym, w którym nie został zastosowany mechanizm wyrównujący te proporcje po podniesieniu płacy minimalnej. Postanowiliśmy więc poszukać takiej formuły finansowania, która pozwoli nam wyjść na prostą, jeśli chodzi o zapewnienie stałego dopływu środków. W działalności naszego muzeum istotną sprawą jest sezonowość. W sezonie turystycznym, czyli późną wiosną i latem, lekcje muzealne oraz oferta muzeum pozwalają nam płacić czynsz, media, wynagrodzenia i zatrudnić dodatkową osobę do oprowadzenia gości. Problemem jest to drugie pół roku, kiedy turystów w Toruniu nie ma. Chociaż być może są, ale do nas nie docierają. Zdecydowaliśmy się przeanalizować drugą rzecz, którą oferujemy, czyli sprzedaż żołnierzyków. To, co mamy w sklepie działającym przy muzeum, to pracochłonne, ręcznie rzeźbione i malowane figurki. Wiadomo, że im wyższe są koszty pracy w oferowanym produkcie, tym mniejsze szanse na sprzedaż. Nie możemy podnosić naszych cen tak szybko, jak rosną płace, bo to nie jest produkt pierwszej potrzeby. Jeżeli w pewnym momencie przekroczymy pewien próg psychologiczny ceny, maleje prawdopodobieństwo, że zwiedzający wyjdzie z muzeum z pamiątką w postaci np. polskiego króla czy krzyżaka. Trzeba więc poszukać jakiegoś innego rozwiązania.

 

Tutaj na pomoc przyszły kości i Szwedzi.

Tak. Wiele razy goście muzeum pytali nas, jak oceniamy szanse na zwrot przez Szwecję przedmiotów, wywiezionych podczas potopu i kolejnych wojen. Temat ten powracał nieustannie i by jakoś osłodzić wiadomość o tym, że szanse zwrotu są naprawdę niewielkie, opowiadaliśmy taką historię: podczas badań i prac konserwatorskich w Katedrze we Fromborku archeolodzy odkryli kilka szkieletów. Podejrzewali, że jeden z nich to szczątki Mikołaja Kopernika. Jak to ustalić? Naukowcy z Polski zwrócili się do Uniwersytetu w Uppsali w Szwecji, gdzie po wojnach prowadzonych w XVII wieku przez Szwedów z Rzeczpospolitą trafiły skarby związane z dziedzictwem polskim – między innymi bogaty księgozbiór toruński, a w nim wszystkie książki należące do Kopernika. Gdy naukowcy analizowali księgi z dopiskami astronoma, odkryli między kartami włosy. Porównano ich DNA z materiałem genetycznym jednego ze szkieletów z Fromborka i dzięki temu wiemy, że są to szczątki Mikołaja Kopernika. Gdyby te księgi zostały u nas to w wyniku licznych wojen, rozbiorów, grabieży i najazdów na nasz kraj mogłyby już nie istnieć. Tu dochodzimy do tego, jak kości wielkiego astronoma zainspirowały pomysł na naszą działalność. Podczas tych prac w Szwecji znaleziono włosy nie tylko Kopernika, ale też dwóch jego kotów – jeden był bury, a drugi rudy. Kopernik tak kochał swoje zwierzaki, że pozwalał im kłaść się na książkach. Ta opowieść budzi wiele pozytywnych emocji - wciąż mamy masę pytań, czy zrobiliśmy wreszcie figurę Kopernika z kotami? Przez kilka ostatnich miesięcy szukaliśmy sposobu na finansowanie tego projektu. Ostatecznie to Urząd Marszałkowski Województwa Kujawsko-Pomorskiego wyciągnął do nas rękę i złożył pierwsze zamówienie na kilkadziesiąt figurek Kopernika z kotami. Prace trwają i być może w kwietniu pojawi się pierwsza partia. Mamy już pudełko z oknami z Katedry Świętych Janów, w której chrzczony był astronom. Figurka będzie jednokolorowa i dzięki masowej produkcji tańsza niż te ręcznie malowane. Przy promocji tej nowej oferty na pewno wykorzystamy prawo do posługiwania się certyfikowanym oznaczeniem: zakup prospołeczny – to takie charakterystyczne serduszko z kodem kreskowym, promujące polską ekonomię społeczną. Mamy nadzieję, że uda nam się nawiązać współpracę z Muzeum Kopernika w Toruniu.

 

Jakie są największe problemy, z którymi spotykacie się prowadząc muzeum?

Największy problem to pieniądze. Są oczywiście duże państwowe instytucje, które zarabiają na siebie, natomiast prywatne muzeum musi mieć naprawdę dobry produkt sprzedażowy, by utrzymać się w branży turystycznej. Mamy kontakt z różnymi podmiotami, które zajmują się zarabianiem na ofercie historycznej. Są takie, które skutecznie zawalczyły o swoją markę, stworzyły jakościowy produkt i przyciągają turystów. Przykładem może być Zamek w Golubiu-Dobrzyniu. Nie ma tam co prawda wielkiej wystawy historycznej, ale stoi armata, która zagrała w filmie „Potop” i odbywają się słynne turnieje. I to jest rzecz, która przyciąga turystów. Takie niszowe produkty jak nasz też mają swoją klientelę. Znamy ludzi, którzy prowadzą muzea piernika czy rogala i działają na rynku wiele lat. To może dać uczciwe pieniądze, ale musi być wypromowane. Muzeum nie da się zrobić samym pomysłem i dobrymi chęciami. Najlepiej sprzedają się biznesy połączone z jakąś atrakcją. Dobrze mieć np. zamek, w nim hotel, gdzie ludzie śpią. A do tego się jakieś pokazy historyczne. Bardzo dobrze funkcjonują sezonowe, plenerowe muzea prezentujące uzbrojenie. Sprawdzają się również wystawy historyczne połączone z warsztatami rękodzielniczymi. Polska jednak nie jest jakimś potentatem turystycznym. Nie możemy marzyć o takim ruchu jak Włochy czy Wielka Brytania. Prowadząc muzeum, nie opływa się w pieniądze. Natomiast dostaje się od ludzi pozytywną energię. Do nas nie przychodzą goście po to, żeby się awanturować. Wszystkich oprowadzamy po wystawie, opowiadając o historii Polski i Torunia – punktem wyjścia tych opowieści jest prezentowana kolekcja i bezpośredni kontakt z gośćmi.

 

Co jest kluczowe dla przetrwania muzeum po sezonie turystycznym?

Pisanie projektów związanych z promocją dziedzictwa. W muzeum mamy na etatach tylko pracowników z niepełnosprawnością, dla których otrzymujemy dotację z PFRON. Zarząd, czyli mąż i ja, finansuje swoje utrzymanie, realizując projekty związane z grantami. To w nich planujemy własną aktywność zawodową i środki na wynagrodzenia. Po złożeniu oferty pozostaje oczekiwanie - czy akurat nasz projekt uzyska finansowanie? Nigdy tego nie wiemy. Możemy być coraz lepsi w tym, co robimy, ale konkurencja jest bardzo duża. Działamy lokalnie, a finansowanie jest ograniczone.

 

Po tych trzech latach toruńskich doświadczeń czy uważa pani, że jest to przedsięwzięcie udane?

Mając dzisiejszą wiedzę i doświadczenie, myślę, że zupełnie inaczej bym ten biznes zorganizowała. Wtedy, w roku 2020 otwarcie muzeum wymagało niesamowitej odwagi i ufności, że wszystko pójdzie dobrze. U podstaw tego, co robimy, leży pasja i miłość do historii, natomiast nie jest to model biznesowy, który pozwala zarabiać na bieżące utrzymanie w sposób bezpieczny. Jest to pewien kompromis pomiędzy kosztami wynajmu lokalu, zasobami, lokalizacją i naszym pomysłem oraz zapałem. Na pewno można zarabiać na turystyce, ale w odniesieniu do naszej oferty potrzebujemy większej stabilizacji. Dotychczas dawała nam ją formuła ekonomii społecznej, w której zatrudnienie osób z niepełnosprawnością było realnie dotowane przez państwo. Zmiana stawek wynagrodzenia w roku 2024 zmieniła ten układ. Być może uda nam się znaleźć nowe produkty sprzedażowe i przetrwać. Marzy mi się współpraca z kilkoma samorządami w regionie i wspólne przygotowanie atrakcji turystycznych, które będą przyciągać turystów bez konieczności ponoszenia ogromnych kosztów bieżącego utrzymania. Przez te trzy lata nauczyłam się szukać oszczędności, gdzie się da, a jednocześnie nie tracić na jakości oferty. A czy muzeum jest udanym przedsięwzięciem? Zdaniem naszych gości -zdecydowanie tak, mamy niemal same pięciogwiazdkowe opinie.

Dziękuję za rozmowę!