Im większa miejscowość, im bardziej znacząca aglomeracja, tym bardziej świadomy udział w demokracji, co przekłada się na wyższą frekwencję wyborczą – przez lata całe wysłuchiwałem takich i podobnie brzmiących wywodów, w czym zresztą często mniej lub bardziej wyraźnie pobrzmiewało echo aroganckiego poczucia wyższości oblatanych „miastowych” wobec tych, z poza wielkomiejskiej „prowincji”, których demokracji trzeba uczyć.
Tyle tylko, że to wszystko guzik prawda, jeszcze jeden mit, co ładnie pokazują wyniki frekwencyjne ostatnich wyborów samorządowych z niedzieli, 7 kwietnia w naszym regionie. Bo tak składa, że jeśli wziąć pod uwagę głosowanie na radnych do sejmiku (w pozostałych głosowaniach prawidłowość jest podobna) najwyższa frekwencja nie była wcale w Bydgoszczy (46,87 proc.), w Toruniu (49,21 proc.) czy Włocławku (44,08 proc.). Uzyskane w największych miastach mogą się schować z frekwencją w powiecie radziejowskim, na południowych peryferiach województwa, gdzie do wyborów poszło 60,48 proc. głosujących, czy z wynikiem urokliwej Nieszawy w sąsiednim powiecie aleksandrowskim, gdzie frekwencja wyniosła 72,85 proc. Średnia frekwencja dla całego województwa wyniosła 49,66 proc. przy czym najwyższa była w najmniejszych pod względem ludności ośrodkach: 56,17 proc. w gminach do 5 tys. i 52,35 proc. w gminach od 5 do 10 tys. mieszkańców.
Generalnie, z frekwencję od samego początku IIIRP mamy wielki kłopot. Październikowe, przełomowe pod względem politycznym wybory parlamentarne, w których frekwencja była akurat całkiem przyzwoita, wbrew naiwnemu optymizmowi, są tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. I to jest jedno z wielkich wyzwań, którego na pewno nie da się zrealizować jedynie kolejnymi kampaniami profrekwencyjnymi przed kolejnymi wyborami. Jedni się w wyborcze niedziele lenią, a inni wpieniają, że bardzo duża część obywateli sama siebie wypisuje z demokracji. I wszyscy na tym tracą.