Żółć. To najbardziej polskie słowo. I to nie tylko dlatego, że w żadnym innym języku nie występują właśnie te litery diakrytyczne. Każdy kto oglądał serialowy hit Netflixa, czyli „1670”, przypomniał sobie, że Polak nie zawsze jest dla sąsiada bratem. Dokonując kwerendy tak zwanych polskich grzechów głównych szybko znajdziemy na ich czele zawiść. Polak najbardziej lubi, kiedy innemu jest gorzej. Też jestem Polakiem i coś o tym wiem. Ale… Mamy też w sobie coś, co pozwala nam mobilizować się w chwilach, które do łatwych nie należą. I właśnie o tym jest ten tekst. Uprzedzam od razu, że jest to tekst optymistyczny. Nie będę w nim marudził i szukał dziury w całym. Skupię się na trzech wydarzeniach, których byliśmy świadkami w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Zacznę od tego, że kiedy na naszych oczach dzieje się historia, nie zawsze ją dostrzegamy. Pewnie za kilka lat nasze dzieci czy wnuki uczyć się będą o wyjątkowym roku 2023. Dlaczego wyjątkowym? Bo właśnie wtedy, 15 października, frekwencja w wyborach parlamentarnych wyniosła ponad 74 procent. Prawie 22 miliony ludzi zagłosowało na swoich kandydatów do Sejmu i Senatu. Jeszcze nigdy tak wielu nie wybrało tak nielicznych.
Co takiego się stało, że tłumnie ruszyliśmy do urn wyborczych? Co sprawiło, że frekwencyjny rekord z 1989 roku został pobity o kilkanaście procent? Będąc publicystą mogę pozwolić sobie na stawianie tez, które nie mają potwierdzenia w badaniach naukowych. Akademikom pozostawiam analizę tego wydarzenia i wnioski jakie z niego wyciągną. Myślę jednak, że będą one bliskie mojemu twierdzeniu, że Polacy się po prostu wkurzyli. I z tego zbiorowego wkurzenia, podsycanego przez polityków, zrodził się bunt. Zalała nas krew, a niektórych żółć. Jak wiadomo demokracja to ustrój, który stwarza możliwości partycypacji w podejmowaniu decyzji i każdy kto z tego nie korzysta, wyklucza się z tego procesu. Wyborcy wszelkich partii i ugrupowań. Dzięki Wam politolodzy, socjolodzy i psycholodzy na całym świecie jeszcze długo będą badać jak to się stało.
Brawo my!
Od frekwencji wyborczej przejdę do narodowego porywu serc, z którym mamy do czynienia co roku w styczniu. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy gra już od 32 lat. Jest ewenementem na skalę światową. Nie zniszczyła jej żadna krytyka, podważanie sensu, dorabianie ideologicznej brody i twierdzenie, że Jerzy Owsiak deprawuje młodzież oraz manipuluje masami, by wyciągnąć od nich kasę. Czasem warto puknąć się w głowę, bo to otrzeźwia. Zbiórka jest transparentna. Fundacja WOŚP przedstawia publicznie rozliczenia swoich działań. Każdy może sprawdzić, ile pieniędzy zebrano i na co je wydano. W czasach tak silnej polaryzacji poglądów i medialnego rozproszenia już dawno doszłoby do symbolicznego ukamienowania Owsiaka, gdyby tylko znalazł się powód. No właśnie. Mamy wiele powodów, by pękać z dumy, że tak wielu z nas pomaga tak licznym, którzy na tę pomoc czekają. Do wszystkiego można się przyczepić. Wszędzie i zawsze można znaleźć coś, co nie wyszło tak, jak powinno. Błogosławieństwem i przekleństwem ludzkości jest myślenie. Rozum jest motorem rozwoju, choć bywa też hamulcem dobroci. I tu kamyczek do ogródka Telewizji Polskiej, która od kilku lat z uporem nie zauważała tego, co jest oczywiste. Jak ktoś komuś pomaga to znaczy, że czyni dobro.
Z tym dobrem mamy też do czynienia w przypadku Fabryki Lloyda w Bydgoszczy. Jak wiemy, kilka dni temu to kultowe miejsce dla miłośników kultury, a zwłaszcza muzyki, doszczętnie spłonęło. Temperatura ognia była tak wysoka, że popękały nawet cegły tworzące ściany budynku. Każde miasto ma takie adresy, które się po prostu ceni. Fordońska 156 była znana dziesiątkom tysięcy bydgoszczan. Dla mnie także było to miejsce szczególne. Pracowałem tam i wypoczywałem. Spotykałem się z przyjaciółmi i delektowałem muzyką. Planowałem, że wraz z żoną i córką pójdziemy za kilka miesięcy na koncert Kasi Sochackiej, który miał się odbyć właśnie w Fabryce Lloyda. Dziś już wiadomo, że nie ma na to szans.
Ale w całej tej beznadziei szybko zrodziła się ludzka solidarność, która właścicielom i pracownikom Lloyda pozwala wierzyć, że odbudują swój DOM. Gdy w 2016 roku spłonęła popularna restauracja Gazdówka w podbydgoskim Żołędowie, mało kto wierzył, że w tym przypadku spełni się mityczna historia Feniksa. A jednak… Szybko skrzyknęli się ludzie dobrej woli, i dobrych serc, by pomóc w odbudowie restauracji. Dzięki nim jej właściciel Sebastian Gąsienica-Gładczan już pół roku później przyjmował pierwszych gości. Tamta sytuacja przypomniała mi się natychmiast, gdy zobaczyłem jak wielu bydgoszczan, ale też firm i instytucji włączyło się w akcję pomocy na rzecz odbudowy Fabryki Lloyda. I tak sobie myślę, że duch w Narodzie nie ginie. Może czasem kuleje, ale jak trzeba, to się pojawia. Brawo my!