Jaki styl zarządzania dominuje u Amerykanów? Co ogranicza Polaków i czy wychowując się w osiedlowym bloku w Inowrocławiu można zrobić międzynarodową karierę menadżerską? Zapytaliśmy o to rodowitego inowrocławianina, doktora inż. Pawła Kaczalskiego – prezesa amerykańskiej firmy El-Cab Sp. z o.o., zatrudniającej w Bolechowie pod Poznaniem ponad 700 osób.
Czym zajmuje się Pana firma?
Ubolewam, że nie moja, ale to oczywiście żart (śmiech). Tak na dobrą sprawę El-Cab zajmuje się produkcją wiązek elektrycznych dla szerokiego portfolio klientów.
A gdzie są one wykorzystywane?
W autobusach, tramwajach i pociągach, w jachtach, w pojazdach militarnych, w urządzeniach medycznych, ale także w agrotechnice i wielu innych branżach.
Czyli głównie w tych maszynach, które się poruszają?
Nie tylko. To są także urządzenia stojące wykorzystywane na przykład w medycynie. Można powiedzieć, że nasze wiązki są wykorzystywane wszędzie tam, gdzie trzeba połączyć ze sobą kilka urządzeń.
Jest pan doświadczonym menadżerem. W El-Cabie pracuje Pan na stanowisku prezesa firmy blisko 5 lat. Wcześniej był Pan przez kilka lat członkiem zarządu firmy Solaris Bus&Coach. Jak z perspektywy Pana doświadczeń wygląda współpraca z Amerykanami? Czy można mówić o amerykańskim stylu zarządzania?
Myślę, że faktycznie Amerykanów cechuje pewna specyfika zarządzania. Zresztą wydaje mi się, że każda nacja czymś się charakteryzuje, biorąc pod uwagę praktyczne aspekty prowadzenia biznesu. Jeśli chodzi o Amerykanów, to na pewno mogę powiedzieć, że jest to styl, który określiłbym jako bardzo pragmatyczny.
To znaczy?
Oni są „silnie” nastawieni na cel. Jeśli coś nie ma sensu, albo stracilibyśmy zbyt dużo czasu na realizację jakiegoś zadania, które nas do tego celu bezpośrednio nie prowadzi, to nie ma większego sensu się tym zajmować. Więc jeśli coś realizujemy w dalszej perspektywie, to miejmy obrany kierunek, ale niech on będzie tylko kierunkiem, do którego zmierzamy. Jeśli natomiast coś jest w bliższej perspektywie, to określmy nasze działania bardzo szczegółowo.
Odpowiada Panu właśnie takie podejście?
Ten sposób jest mocno odmienny od moich wcześniejszych doświadczeń. Pamiętajmy, że El-Cab historycznie (w okresie zaborów) umiejscowiony jest w tej części Polski, którą nazwałbym obszarem pruskim. Odnosi się to zarówno do wychowania, jak i nauczania. W „szkole pruskiej” nie był mile widziany uczeń, który zadawał pytania, zwłaszcza uciążliwe. Taki sposób działania obserwowałem w różnych firmach, w których kiedyś pracowałem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest to zły sposób działania w biznesie, ale na pewno Amerykanie pracują inaczej. Ich styl pozwala na interakcję. Pozwala też na to, by przedstawiać różnorodne zmiany i rozwiązania także w trakcie roku budżetowego. Natomiast w tzw. szkole pruskiej znamienne jest to, że budżet roczny jest praktycznie nie do ruszenia. Przypomina mi Biblię, w której nie można niczego zmieniać, a w amerykańskim stylu jest wręcz oczekiwanie, że jeśli coś powinno się zmieniać, bo będzie to lepsze dla efektu końcowego, to należy to zrobić.
Czy Amerykanie oprócz tego, że są pragmatyczni, są także wymagający wobec swoich współpracowników?
Tak. Z pewnością są wymagający. Trudność we współpracy z nimi polega na tym, że są mniej niż my precyzyjni w komunikacji. Wydaje mi się, że w naszej części Europy rozmawiamy ze sobą bardziej konkretnie. Krótko mówiąc, dokładniej komunikujemy nasze oczekiwania. Amerykanie powiedzą, że coś było OK, albo nie OK. Trzeba ich dopytywać o to, co mają na myśli i czego dokładnie chcą. Moim zdaniem model niemiecki, czy polski jest bardziej klarowny. Ale może to moje dążenie do precyzji w komunikacji wynika z tego, że jestem inżynierem?
No właśnie. Może to Pana ścisły umysł podpowiada jakich modeli w komunikacji Pan potrzebuje?
Wydaje mi się, że w każdym języku ta precyzja w komunikowaniu się ma znaczenie i chyba nie chodzi tu wyłącznie o taki czy inny umysł. Po prostu jeśli możemy coś precyzyjnie określić, to zróbmy to. Takie podejście pozwala na uniknięcie błędów i ogranicza możliwość swobodnej interpretacji. Jeśli mówimy na przykład o danych liczbowych, wskażmy czego dokładnie oczekuje my, na przykład o jaką wartość ma się zmienić wynik naszego działania czy pracy. A jeśli zostawiamy dużą swobodę w rozumieniu przekazu, to nie dziwmy się później, że ktoś zinterpretuje go w wygodny dla siebie sposób.
Cofnijmy się teraz do Pańskiej przeszłości. Jak to się stało, że chłopak z Inowrocławia zarządza teraz firmą zatrudniającą ponad 700 osób? Jaka była ta Pańska droga do tego miejsca?
Prosta, ale i wyboista. Inowrocław to „podstawówka” oraz szkoła muzyczna, a później nieistniejące już technikum na podbudowie szkoły zasadniczej. Z jednej strony nie było to moim zdaniem najlepszym rozwiązaniem, natomiast dało mi bardzo dużo praktycznej wiedzy i umiejętności. Kiedy skończyłem edukację na poziomie średnim, zacząłem się zastanawiać nad wyborem uczelni. Najbliżej była Akademia Techniczno-Rolnicza w Bydgoszczy, ale spoglądałem także w stronę Poznania, a tam funkcjonowała Politechnika.
W latach 90-tych ATR nie był postrzegany jako uczelnia techniczna. Chyba częściej kojarzono go z rolnictwem.
Tak. Zresztą jak się okazało, Poznań był dobrym wyborem, bo nie tylko skończyłem studia, ale i obroniłem doktorat. Myślę też, że mój ostateczny wybór uczelni był też podyktowany historycznie i już wyjaśniam, co mam na myśli. Mieliśmy w Inowrocławiu określone aspiracje, a postrzegaliśmy Bydgoszcz jako miasto, które trochę kłóci się z Toruniem. Zresztą, o ile wiem, to do dzisiaj występują animozje między tymi miastami, zwłaszcza w polityce. Poza tym Bydgoszcz nie wydawała mi się zauważalnie większa od Inowrocławia. Oczywiście nie jest to prawdą, ale tak to wtedy widziałem. Był jeszcze jeden powód. Otóż Akademia Techniczno-Rolnicza nie dawała aż tylu możliwości ile dawała Politechnika Poznańska. W stolicy Wielkopolski zawsze było dużo więcej przemysłu, a moim marzeniem było projektowanie samochodów i w jakimś stopniu to marzenie zrealizowałem.
A dzisiaj kiedy jest Pan już poznaniakiem jak Pan postrzega Inowrocław? Wraca Pan tam czasami?
Tak, mam tam rodzinę, ale nie tylko dlatego. Mam i będę miał duży sentyment do tego miasta. Podobnym sentymentem darzę także Szwajcarię, w której po studiach przez rok pracowałem. Szwajcaria, choć mała, ma ogromny potencjał. A przecież niekoniecznie jest tak, że to, co pochodzi z dużego kraju musi być najlepsze. Szwajcarzy, choć niespecjalnie liczni konkurują skutecznie niemal z całym światem. Nie zawsze mamy taki sposób myślenia w Polsce.
To ciekawe, co Pan powiedział. Twórca toruńskiego Forum Gospodarczego Welconomy Jacek Janiszewski stwierdził niedawno, że właśnie takie myślenie cechuje wielu Polaków. To ogranicza naszą motywację i powstrzymuje nas przed podejmowaniem odważnych decyzji.
Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Niestety ma to swoje korzenie w naszej historii. Zadajmy sobie pytanie o to, jakie stworzyliśmy marki w przemyśle, zwłaszcza samochodowym? Chodzi mi o marki rozpoznawalne na całym świecie. Kiedy próbujemy odpowiedzieć, to nam się lista kończy tak szybko, jak się zaczęła. Był Solaris, ale należy już do Hiszpanów. W Bydgoszczy mogła taką marką być Pesa, ale jest ona obecnie raczej firmą regionalną niż globalną. Każdy Niemiec jednym tchem wymieni kilka nazw, które stały się markami globalnymi. To Audi, BMW, Mercedes itd. My nie mamy takich osiągnięć, przez co nie bardzo mamy być za bardzo z czego dumni. I właśnie to może nas ograniczać.
Dziękuję za rozmowę.